Temat obrony cywilnej stał się modny. Niestety nie jest to powód do radości. OC zaczyna być fetyszem wpływowych środowisk, a niektóre pomysły na jej odbudowę mogą poważnie zaszkodzić zdolnościom obronnym Polski.
Obrona Cywilna zaistniała w debacie oczywiście dzięki doniesieniom z wojny ukraińskiej. Nagle polska opinia publiczna ze zgrozą dowiedziała się, że OC to fikcja i w ogóle nie ma schronów dla ludności cywilnej. O problemie przypomniała sobie Najwyższa Izba Kontroli i ona również zakomunikowała, że w Polsce OC nie istnieje. Dwóch ministrów – Obrony Narodowej i Spraw Wewnętrznych – z hukiem zapowiedziało podjęcie prac nad stworzeniem całościowego systemu. Temat OC pojawił się też przy okazji kampanii samorządowej. Kandydaci byli o nią odpytywani, więc z ogromną powagą zarzekali się, że traktują to zagadnienie z najwyższą troską.
Rzeczywiście problem istnieje. Po beztroskich 30 latach wiary w koniec historii trzeba wszystko budować niemalże od zera. Niestety zaczęły dominować nierealne wizje zagrożeń i szkodliwe pomysły. Nie dość, że brak schronów dla ponad 90 proc. ludności, to nawet warszawskie metro – jedyne w kraju – nie spełnia norm, bo jest za płytkie. Trzeba zatem nadrabiać i budować schrony, które pomieszczą miliony Polaków. Absurd przeszedł w zasadzie niezauważony. Nie postawiono pytania dla ilu milionów ludzi Polska jest w stanie wybudować owe schrony? Jak szybko? Gdzie? I wreszcie za ile?
Można przypuszczać, że dla propagandowej pokazówki tu i ówdzie, w Warszawie i gdzieś może jeszcze w innym wielkim mieście, powstanie trochę schronów. Ich budowa pochłonie ogromne koszty, a one same pomieszczą niewielki procent ludności danej metropolii. Powyższy absurd wiąże się z masową wyobraźnią ludzi wychowanych na obrazach z II wojny światowej i nalotów dywanowych na wielkie miasta. Tymczasem doświadczenia ukraińskie są inne. Po pierwszych dniach wojny mieszkańcy tamtejszych wielkich miast przestali schodzić do schronów, czy nawet tylko piwnic. Było to męczące, a często było za daleko. Okazało się, że wzmocniona obrona przeciwlotnicza przechwytuje w przypadku stolicy prawie wszystkie rosyjskie pociski rakietowe. O samolotach nie ma nawet co mówić, bo żaden rosyjski pilot nie ryzykuje przelotu ponad linią frontu. Nawet teraz, gdy ukraińskiej OPL zaczyna brakować amunicji to i tak większość mieszkańców wielkich miast na Ukrainie zostaje w mieszkaniach licząc, że nic im się nie stanie. W sumie mają rację – w atakach rakietowych giną pojedyncze osoby. Zdarzają się sytuacje takie, jak niedawno w Kijowie, gdy warty wiele milionów dolarów pocisk Cyrkon uderzył w budynek Akademii Wzornictwa Przemysłowego i nikogo nie zabijając ranił dziesięć przypadkowych osób, z których tylko dwie musiały być hospitalizowane. Poważniejsza sytuacja jest w Charkowie, który leży tylko 40 km od rosyjskiej granicy, więc obrońcy, a także mieszkańcy miasta, mają zaledwie sekundy na reakcję, w tym szukanie schronienia.
Widać więc, że dyskusja o schronach to manowce. Szczególnie, gdy dotyczy to Polski, państwa, które samo z siebie ma silniejszą obronę powietrzną niż Ukraina, a na dodatek jest częścią Paktu, którego przewaga nad Rosją w tej materii jest przeogromna. Oczywiście, zawsze jakaś rakieta może się przedrzeć. Ktoś zostanie ranny, a może nawet zabity. Jeśli media to rozdmuchają łatwo będzie o histerię i panikę. Wracając jednak do doświadczeń ukraińskich trzeba przypomnieć, jakie były najczęstsze powody śmierci osób cywilnych. Główną przyczyną był rzeźnicki sposób prowadzenia walk przez Rosjan, co było widoczne podczas oblężenia Mariupola. Kilkadziesiąt tysięcy osób cywilnych straciło tam życie wskutek masowego użycia artylerii i walk ulicznych. Druga przyczyna to zbrodnie popełniane na bezbronnej ludności, takie jak w Irpieniu i Buczy. W przypadku agresji na Polskę skala zbrodni prawdopodobnie będzie dużo większa. Z jednej strony będzie to wynik świadomych działań wojsk rosyjskich, chęci wywołania masowego exodusu, który sterroryzuje społeczeństwo polskie i jednocześnie zdezorganizuje obszary, do których będą uciekać uchodźcy. Z drugiej strony Polska jako „Judasz Słowiańszczyzny” nie jest przewidziana – w odróżnieniu od Ukrainy – jako część „ruskiego” miru. Będzie celem niczym nieograniczonego bestialstwa agresora.
Widać tu, że schrony stają się ostatnim punktem na liście potrzeb. Obrona Cywilna będzie mogła działać tylko wtedy, gdy terytorium kraju zostanie obronione przed agresją. Nie przyda się do niczego na terenie okupowanym i będzie miała też ograniczone znaczenie na obszarach przyfrontowych. Należy ją rozwijać jako dodatek, element pomocniczy w wysiłku zbrojnym całego narodu. Obok, a nie zamiast. A niestety zaczął być słyszalny zły ton. Dwaj wspomniani ministrowie – Władysław Kosiniak-Kamysz i Marcin Kierwiński – zapowiedzieli szereg działań. Jedne pomysły są pożyteczne, inne niepokojące. Np. zapowiedź powołania Korpusu Ochrony Cywilnej, do którego będą mogli wstępować ochotnicy. Od razu w mediach pojawiły się nagłówki: „Nie chcesz iść na wojnę? Będzie na to sposób” albo „Wejdziesz do obrony cywilnej, nie pójdziesz na wojnę”. Dojdzie więc do sytuacji, która jest już znana z wielu wojen. W czasie I wojny światowej rosyjska organizacja samorządów ziemskich i miejskich, tzw. Ziemgor, stworzyła sieć instytucji wspierających inwalidów wojennych, uchodźców, także organizując wsparcie dla armii. Miała w tym zasługi, ale drugą stroną było to, że tysiące młodych obrotnych mężczyzn uniknęło frontu pracując dla Ziemgoru. Szybko została ukuta ironiczna nazwa „ziemgusarów” - „huzarów ziemskich”, oznaczająca uprzywilejowanych dekowników. Wpływ tego był demoralizujący, co miało wpływ na pogarszające się nastroje społeczeństwa rosyjskiego i finalnie katastrofę monarchii Romanowów. Na dzisiejszej Ukrainie wiadomo, że gros armii stanowią poborowi w średnim wieku (ponad 40 lat), w przytłaczającej większości z małych miast i wsi. Natomiast jest zauważalna nadreprezentacja młodszych mężczyzn podlegających poborowi (od 27 roku życia wzwyż), którym udało się uniknąć frontu dzięki zaangażowaniu w prace różnych charytatywnych NGO-sów. Jest jasne, że dotyczy to ludzi lepiej wykształconych, ustosunkowanych, wspieranych przez chroniące ich NGO-sy. Te zaś mają uprzywilejowaną pozycję dzięki dobremu PR-owi w mediach, kontaktom z najwyższymi władzami, koneksjami międzynarodowymi, więc skutecznie chronią przed poborem swoich współpracowników.
U nas może tak samo. Bezpieczniej i wygodniej zdobywać laury bohatera wojennego jako członek Korpusu Obrony Cywilnej w Warszawie, Wrocławiu lub Szczecinie, niż gnić w okopach między Siedlcami i Terespolem. Niestety nasze siły zbrojne dysponują dużo mniejszymi zasobami niż Ukraina. Tam pod broń powołano niemalże milion ludzi. Gdyby dzisiaj ruszyła inwazja rosyjska to Polska wystawiłaby armię kilka razy mniejszą niż ukraińska. Siły Zbrojne RP liczą dzisiaj około 200 tys. ludzi, z których dużą część należy odliczyć, bo jest to personel różnego rodzaju instytucji wojskowych, jednostki logistyczne, techniczne itp. itd. Do okopów nadaje się tylko część z owych 200 tysięcy wsparta kilkudziesięcioma tysiącami dość leciwych już rezerwistów, którzy przeszli przeszkolenie (niestety czasem polegające na malowaniu trawy na zielono) przed 2009 rokiem. W warunkach wojny takiej jak na Ukrainie, taka armia zużyłaby się fizycznie, psychicznie i moralnie w ciągu kilku zaledwie tygodni. Wniosek jest jeden: nasza armia nie jest czynnikiem odstraszającym. A najlepszą Obroną Cywilną będzie odstraszanie i niedopuszczenie do pełnoskalowej wojny. Nie ma nic lepszego niż zapobieganie. Zatem któryś minister ON powinien zdobyć się na odwagę i przypomnieć, że artykuł 85 Konstytucji nie jest papierowym zapisem, lecz obowiązującym prawem. A głosi on, że „obowiązkiem obywatela polskiego jest obrona Ojczyzny”.
„W świecie, gdzie wielka ryba zjada małą rybę, a mała ryba zjada krewetkę, Singapur musi stać się zatrutą krewetką” – powiedział jeden z przywódców tego małego, ale bardzo bogatego kraju. Idea został wprowadzona w życie, łącznie z obowiązkową dwuletnią służbą zasadniczą dla każdego obywatela, a nawet stałych rezydentów kraju. W ten sposób mały Singapur, ale uzbrojony po zęby, wybił z głowy wielkim sąsiadom jakiekolwiek zakusy. Chodziło przede wszystkim o to, aby międzynarodowi inwestorzy uznali to państewko za bezpieczne miejsce lokowania pieniędzy. I tak się stało. Nikt nie myśli o Singapurze jako o miejscu niebezpiecznym.
Polska nie jest krewetką. Jest rybą średnich rozmiarów o coraz ostrzejszych zębach. Te kły muszą jeszcze mocno urosnąć, a ryba powinna wzmacniać swoje mięśnie. Wydawanie pieniędzy na mało potrzebne schrony i tworzenie wygodnych posad dla dekowników zaszkodzą bezpieczeństwu kraju i tym samym obronie cywilnej. Po pierwsze odstraszanie, po drugie odstraszanie i dopiero po trzecie wszystkie inne rzeczy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/689899-obrona-cywilna-dyskusja-o-schronach-to-manowce