Po trzech miesiącach rządów zwycięskiej władzy widać już w całej pełni, jakie ma plany i propozycje dla kraju i jego mieszkańców, a też jak je zamierza realizować. Na razie to nadal jak w kampanii przedwyborczej program „ośmiu gwiazdek”, zemsta, odwet, rozrachunek, nie tylko usunięcie, ale i zniszczenie przeciwników, których widzi się nie tylko wśród polityków, ale i w masie ich wyborców, więc poniekąd eliminacja całej grupy tych obywateli, którzy popierają suwerenność i przede wszystkim rację stanu swojego kraju. Co dalej, co oprócz tego, nie wiadomo.
Na razie, na naszych oczach powstaje specyficzne „państwo prawa”, które wszakże, jeśli dobrze się przyjrzeć, nie jest całkiem nowe i oryginalne. Jest to mianowicie państwo, o czym nie wiedzą może wprowadzający je politycy, tworzone na wzór pruski według projektu wielce zasłużonego dla Niemiec kanclerza Bismarcka, „wielkiego przyjaciela Polaków”, nazwane Rechtsstaat, państwo prawa, z tą jednak innowacją kanclerza, że w nim „przed prawem idzie siła”, to siła stanowi prawo, do siły może się zawsze odwołać władza, by ustanowić swoje prawo, które nie będzie już jednak ostateczną podstawą praworządności. Niemiecka praktyka polityczna była później w XX wieku aż nazbyt jasna w tym względzie. I taka była właśnie w Polsce główna obietnica przedwyborcza, teraz właśnie jedyna spełniona. Czy czegoś nie rozumiecie?
Obyczaje „ośmiu gwiazdek”
Dlatego mamy przyjąć i zaakceptować to, że „silni ludzie przyjdą” i przejmą instytucje, wyprowadzą opornych, a jeśli trzeba użyją odpowiednich środków niekoniecznie perswazji i dialogu społecznego, by dokonywać sanacji naruszonego porządku państwa i prawa (policja przedtem bardzo pokorna pokazała już gazem i prowokacją rolnikom ich miejsce, oczerniając ich i oskarżając jeszcze o zajścia). Obiecać tłumom sprawiedliwość i twardy rozrachunek w winnymi, choćby to była czcza hipokryzja, bo czyż mamy do czynienia z wiarygodnymi i prawdomównymi sprawiedliwymi mężami? Wszystko zostanie uzasadnione nową praworządnością „tak jak oni to rozumieją”, z nowymi „podstawami prawnymi”, które wynajdą zasłużeni prawnicy z „nadzwyczajnej kasty”. Będzie to zatem twórczo rozwinięty system państwa pruskiego, państwo nie tyle prawa, co prawników, którzy teraz w całej Europie uzurpują sobie prawa do coraz wyższej władzy.
Miało być jednak o kulturze i edukacji, a znów jest o polityce. Tak, ale trzeba podkreślić, że to też szeroko rozumiana kultura: kultura jest wszystkim, co nie jest naturą. Trzeba też od razu przyznać, że ta nowa kultura po ponad trzydziestu latach formalnie wolnej Polski nie przedstawia się wcale imponująco, jak by można się spodziewać po uwolnieniu z oków PRL. Powstawała wprawdzie w zamęcie i niejasności po 1989 roku, gdy nie było jasnej dekomunizacji, a to, co nastąpiło było raczej przejściowym okresem postkomunizmu. Po uzyskaniu względnej wolności nie nastąpił wcale swobodny rozwój kultury i twórczości, jak się spodziewano, lecz jakaś umysłowe przyhamowanie, brak rozpoznania rzeczywistości, konsternacja emocjonalna; później pojawiła się, owszem, kulturopodobna produkcja, nadrabianie zaszłości kulturalnych po brakach PRL (nie biorę tu pod uwagę faktycznego rozwoju literatury popularnej, sensacyjnej, kryminałów itp.). Działo się to w dziwnej atmosferze nie satysfakcji „z odzyskanego śmietnika”, jak mówiono już w Dwudziestoleciu, lecz w jakimś ponurym rozrachunku nie tyle z PRL, bo dekomunizacja i lustracja zostały odrzucone, ale w sytuacji niezrozumiałych porachunków z całą polskością, z Polską jako krajem zacofanym, ksenofobicznym, antysemickim itp., itd. Uprawiano to w części dawnej opozycji, w środowisku „Gazety Wyborczej”, z której wychodziły całe kampanie oczerniania polskości jako gorszego kraju i społeczeństwa, bo wydawało się ich autorom, że po odzyskaniu wolności największym niebezpieczeństwem nie jest postkomunizm, który właśnie świetnie się rozwijał, a jakaś sanacja, endecja, nacjonalizm, słowem faszyzm, który znów zawisł jak nad AK w początkach PRL. W tej atmosferze powstawały tylko jakieś utwory literackie, publicystyczne, teatralne, które kompromitowały i wyszydzały polskość w monotonnym, groteskowym i prześmiewczym stylu. Prócz tego negatywnego przekazu nie było nawet obiektywnego opisu niedawnej rzeczywistości, dziejów Polski od czasów wojny, zwłaszcza jej początki po 1945 nie zostały właściwie długo przedstawione pod wpływem tej presji (Muzeum Powstania Warszawskiego powstało dopiero po kilkunastu latach, powojenne powstanie antykomunistyczne nazywane jest do dziś rebelią band, tak jak AK była nazywana po wojnie przez komunistów). Tak więc kultura i twórczość indywidualna po 1989 wyglądała dość mizernie i nie wiem, czy pozostaną po niej jakieś trwałe i konstruktywne dzieła, zjawiska, utwory. Może w sztuce najbardziej abstrakcyjnej, czyli w muzyce. Z teatru, z prowokacyjnych i z destrukcyjnych przedstawień, z obrazoburczych instalacji plastycznych wiało najczęściej grozą. A ich ideologiczna podbudowa, często polityczna tendencyjność, „poprawność polityczna” przy jednocześnie często brutalnych środkach wyrazu, przypominała „socrealizm” w swej tendencyjności z komunistycznych początków PRL.
Nie lepiej niż w PRL
Przyjdzie ze wstydem przyznać, że kultura (i edukacja, co jest ze sobą ściśle związane) czasów PRL stała na wyższym poziomie niż ta obecnie dyktowana i promowana przez zwycięskie władze oraz liberalną „poprawność polityczną”. Oczywiście ta kultura w PRL, która rozwinęła się z trudem dopiero po pierwszym dziesięcioleciu wprowadzania w Polsce sowieckiego systemu komunistycznego na bagnetach Armii Czerwonej, siłami NKWD (do sprawdzenia w Internecie), także przez polskich wykonawców, po wymordowaniu przeciwników politycznych, zapełnieniu więzień i zastraszeniu całego społeczeństwa, po pierwszym dziesięcioleciu strukturalnej biedy socjalizmu i do wybuchu pierwszych głodowych strajków w Poznaniu w 1956 roku, w których zginęły dziesiątki ludzi. Po dziesięcioleciu obowiązkowego socrealizmu w kulturze i sztuce (nawet w muzyce) - realizmu socjalistycznego o podłożu politycznym i ideologicznym, komunistyczne już w pełni władze musiały się nieco cofnąć – pozostawiono poniekąd kulturę samej sobie. Oczywiście była ona już upaństwowiona i podlegała ścisłej cenzurze politycznej, jednakże poza tym pozostały pewne marginesy działalności i twórczości, które można było wykorzystać. Wiadomo było, jakie są granice wszelkich wypowiedzi, zabronione były wszelkie wzmianki, które mogłyby naruszać „przyjaźń polsko-radziecką”, a więc nawet fakty historyczne z dziejów XX wieku. W ten sposób władze PRL pierwsze realizowały dzisiejsze zachodnie, dość dziwaczne dla nas standardy „cancel culture”, likwidowały po prostu cały przebieg stosunków polsko-sowieckich od 1917 do 1945 roku; ich po prostu nie było; nie było wojny bolszewickiej 1920, najazdu 17 września 1939, Katynia i podobnych ludobójstw. W kulturze i edukacji PRL one po prostu nie istniały, duża część społeczeństwa o nich się nie dowiadywała albo w nie nie wierzyła, przyjmując do wiadomości, że to wroga propaganda. W tym właśnie dawnym „kłamstwie katyńskim”, tkwi podatność na dzisiejsze manipulacje i brak obrony przed kłamstwem i oszustwem powszechnym, nazywanym obecnie „deep fake” czy jakkolwiek inaczej. Ciekawe, czy po takiej edukacji ludzie popierający obecną władzę w sytuacji zagrożenia wojennego będą jeszcze chcieli bronić „tego kraju”?
Poza tym zatrutym i chorym obszarem, który tkwił jakoś w świadomości społecznej, powstawała pewna kultura szerzej rozumiana jako tradycja, język i obyczaj, a też twórczość indywidualna, przemycana przez sita cenzury i instancje partyjne. Wydawano klasyków (choć „Dziady” pozwolono wystawić w teatrze dopiero w 1955 roku), nie cenzurowano nadmiernie dawniejszej historii, choć obowiązywał marksistowski schemat jej interpretacji. Jeśli kultura odżyła jakoś po 1956 roku, to tylko w stosunku do socrealistycznego dogmatyzmu lat 40. i 50., bo nie miało to porównania z międzywojennym okresem dwudziestolecia niepodległości. Jednakże w porównaniu z dzisiejszym stanem kultury i sztuki, ta kultura późnej PRL, była jakimś osiągnięciem. Najmniej może w literaturze (poza najżywiej rozwijającą się indywidualną poezją), która nie może powstawać w ogólnej sytuacji zakłamania, ale w teatrze, plastyce, muzyce były to autentyczne osiągnięcia. Tu snów zastrzeżenie, nie była to zasługa systemu PRL, powstawały one mimo tego systemu, dzięki inicjatywie ludzi i twórczych grup, które były ukształtowane jeszcze w innym porządku, w czasach swobody twórczej międzywojnia i w ten sposób tworzyły pewną ciągłość kulturową. Która teraz poniekąd metodycznie, jak można sądzić po obecnej państwowej polityce „cancel culture” zostaje zerwana i po kawałku likwidowana. Ogólne hasło naprawiania nadużyć poprzednich władz polega bowiem na likwidacji prawie wszystkiego, co one wprowadzały, nawet gdyby to było słuszne i pożyteczne. Nowe władze nie mają jednak aż takich uprawnień, żadna partia nie pokonała przecież samodzielnie PiS-u, władzę zdobyła podzielona koalicja na zasadzie okrążenia, działania „sfory” (określenie wybitnego pisarza Eliasa Canettiego, laureata Nagrody Nobla z jego książki Masa i władza), albo na skutek działania „watahy”, mówiąc językiem p. Frasyniuka.
Sanacja przez likwidację
A więc likwidacja wielu instytucji, muzeów, instytutów, ciągłe zapowiedzi likwidacji IPN, bez którego nie ma historii PRL, a jeśli nie da się już czegoś zamknąć jak niedawno otwarte Muzeum Historii Polski, z trudem i z oporami budowanego od początku (tak jak i Muzeum Powstania Warszawskiego) czy Muzeum II wojny św. (i Westerplatte), to trzeba przynajmniej zmienić ich kierownictwa (wstępna zgoda na odbudowę Pałacu Saskiego to jakiś podstępny pomysł zamiast reparacji niemieckich).
Niewątpliwie najdotkliwiej to widać w programach edukacji, oddanej teraz na pastwę partii lewicowych, w których chce się dokonać rewolucji w nauczaniu następnych pokoleń, a więc i zmiany świadomości narodowej. Tego nie proponowano nawet w prosowieckiej PRL wygląda to na jakaś karykaturę w wyobrażeniu o rządzeniu społeczeństwem, mającym przecież swą historię, instytucje, tradycje, obyczaje, w kraju który nie powstał wczoraj razem z partiami SLD, zielonymi i tęczowymi. Razem itd., nawet nie odwołujących się do lewicowych tradycji np. PPS, lecz tylko naśladujących dzisiejsze hasła zachodnie „poprawności politycznej”, absurdalnej już równości i karkołomnej tolerancji. One to dopiero pokazują program „cancel culture and history”. Nie chodzi mi już o detale, czy dzieci mają odrabiać lekcje czy nie, czy się czegoś w ogóle uczyć tak, by nauczyciele mieli zatrudnienie i żeby szkoła w ogóle istniała (pamiętne były te obrazki ze „strajków szkolnych” sprzed kilku lat, gdy nauczyciele skakali po ławkach, tarzali się po podłodze i szczekali; ciekawe, czy tacy nauczyciele wiedza coś o strajkach we Wrześni, wozie Drzymały i „rugach pruskich”).
Program czy pogrom?
Z zapowiedzi wynikało, że w zmianach zakresu programów szkolnych chodziło o ograniczenia materiału tak, by nie obciążać nadmiernie ucznia, odciążyć go z nadmiernej nieraz wiedzy szczegółowej, właściwej na wyższych szczeblach. Ale tego, co zaproponowano w programach historii i literatury nie było nawet w PRL. Tam jakby jakiś huragan zmiótł najważniejsze wydarzenia, zjawiska polityczne, postaci i narodowe znaki tożsamości. Opisano już szczegółowo zakres tych zmian, trudno nad nimi się nie pastwić. Ograniczę się tylko do ogólnej oceny ich charakteru. O co w nich w ogóle chodzi? Usunięte z nich zostały kwestie stosunków z sąsiadami, głównie z Rosją i Niemcami, często konfliktowe i krwawe, pominięto w ten sposób prawie kwestię rozbiorów Polski. Czy były w ogóle jakieś zabory, jakaś walka o odzyskanie niepodległości? Co się działo przez cały XIX i XX wiek? Tego nie dowiecie się w takiej szkole. Bez tego jednak nie zrozumie się Polski także dzisiejszej, a też dziejów wcześniejszych, powstawania jednak silnego państwa, jego tradycji i tożsamości narodowej. W tym programie nie ma wydarzeń z obrony od Grunwaldu do Westerplatte, postaci heroicznych i zasłużonych dla obrony niepodległości. Tak, by Polska wyglądała na jakiś kraj nijaki, pozbawiony swych dziejów i historycznych postaci, anonimowy niemal region zamieszkały przez jakichś tubylców.
Nieuki chcą nauczać
Czy to ma być program o tak obniżonym poziomie, by odpowiadał poziomowi niektórych postępowych partii, które nie potrzebują żadnej przeszłości, bo wszystko zaczęło się wczoraj, a też poniekąd może odpowiadać poziomowi niektórych posłów jak ten przewodniczący jednej z komisji śledczych, który uważał, że Powstanie Warszawskie wybuchło w 1988 roku, a w następnym był stan wojenny. Choć jest też inne wytłumaczenie, że ów program jest już przygotowaniem pod kształt przyszłej scentralizowanej Unii Europejskiej, gdzie nie będzie już miejsca na historię poszczególnych krajów, lecz zostanie skonstruowana wspólna pamięć europejska, zaczynająca się gdzieś po 1945 roku, od początków (jednak innej wtedy) Unii.
Program historii więc (pomijam już kwestię lektur szkolnych tradycyjnie przy każdej zmianie władzy dyskutowaną), który tak śmiało zaproponowano, zgodny jest z duchem minimalizmu odpowiadającego jakimś elementarnym szkółkom niedzielnym, „tajnemu nauczaniu” z czasów okupacji (niemieckiej nie pisowskiej, jak ogłaszał obecny nadzorca), więc może to w ogóle słuszny kierunek likwidacji szkoły lub ograniczenia jej do minimum (choć wtedy nie przemyci się tej panującej obecnie ideologii), powrót do nauczania prywatnego i szkółek elementarnych dla ubogich, czyli powrót mimochodem do jakiejś tradycji, kontestowanej przecież jednocześnie jako feudalna, zaściankowa i wykluczająca, dyskryminacyjna. Prawdziwy „circulus vitiosus” dla ambitnych edukatorów…
Język jeśli nie ośmiu to przynajmniej pięciu gwiazdek
Język, jaki jest każdy widzi i słyszy. Przynajmniej od kilku lat to język walki politycznej, który zszedł do trzewi ludzkich, do najgorszych emocji, agresji, przysłowiowej już nienawiści, wyładowywanej najchętniej zbiorowo, w tłumie, anonimowo, bo indywidualnie mało kto się na to odważy, a w podnieconej grupie znikają wszelkie hamulce. To w skrajnych wypadkach wolność tłumu, który żąda natychmiastowej kary wobec wskazanych winnych i wszelkich przeciwników. Taki język to narzędzie polityczne, które jest długo ćwiczone w zbiorowych, masowych pochodach i manifestacjach, u nas wstępnie wdrażane w Strajkach Kobiet sprzed paru lat, w których organizowana była wściekłość i agresja, nazywana gniewem kobiecego ludu (z powodu braku aborcji na życzenie), kiedy dochodziło niemal do rękoczynów i napaści na obiekty kojarzone z przeciwnikami politycznymi. Język tak brutalny, że odczłowieczał właściwie i wystawiał na zamachy na przeciwników i wzywał do czynów przecież karalnych. Ta praktyka została później wykorzystana w wiecach i manifestacjach przedwyborczych przeciw PiS-owi, do wzbudzenia zbiorowej nienawiści i agresji, która miała trwale zapaść w ludzkie umysły i pokierować wyborami politycznymi. Ten destrukcyjny język, który niszczył również swój własny sens i znaczenie, zaszyfrowany tylko wulgaryzmem „ośmiu gwiazdek” (o którym użytkownicy na równi z inicjatorem p. Frasyniukiem nie wiedzą zapewne, że to sowiecki rusycyzm) stał się głównym orężem politycznego zwycięstwa. Ono zaś jest zatrutym owocem tego wulgarnego, najniższym sposobem osiągania politycznego sukcesu, niewartego takiej ceny, takich kulturowych właśnie zniszczeń w ludzkich umysłach i w przestrzeni publicznej. Ten język będzie już pokutował teraz w życiu publicznym, a też i prywatnym jako precedens dalszych politycznych rozgrywek, a też w społecznej i indywidualnej komunikacji międzyludzkiej. Cóż tu teraz rozprawiać o języku nienawiści, skąd się wziął i spierać się, kto był pierwszy, rozprawiać o przemocy wprost lub symbolicznej, o dyskryminacji i wykluczaniu (choćby mniejszości, gdy wykluczana jest większość), o poprawności politycznej, gdy brzmi on już stałe w uszach, gdy mamy już przy jego zastosowaniu jawną hipokryzję i nowe rodzaje zakłamania, również instytucjonalnego, partyjnego, które wchodzi do instytucji państwowych i nowego prawa, które ma być z tej mowy wywiedzione. Już przygotowuje się projekty prawa karnego z sankcjami za tenże „język nienawiści” (dość słabo prawnie zdefiniowany), gdy powinien on najpierw odnosić się do przytoczonych przypadków, a w rezultacie może – właśnie przeciwnie - represjonować jego ofiary. Iście diabelskie pomieszanie wyzwolonych z wszystkiego umysłów. Właściwie prawomocna staje się przewrotna konkluzja „zło złem zwyciężaj!”, tyle że zło nazwiemy najpierw niezbędnym i praworządnym sposobem naprawy tego, co pokazaliśmy wam jako zło i w co uwierzyliście, dając nam przyzwolenie na rządzenie, które w naszym rozumieniu naprawi zło przy użyciu takiej władzy, jaka będzie nam potrzebna.
Ministerstwo Antykultury: czy kult siły można pogodzi z kulturą?
Właściwie od tego należało zacząć te niewesołe rozważania: od mocnego wejścia silnych ludzi do instytucji podległych formalnie ministrowi kultury i usunięcia w sposób praworządny lub niepraworządny ludzi dotąd legalnie nimi kierujących. Co to oznacza dla państwa, jego praw i konstytucji, wiadomo, i nie sposób już tym się zajmować. W tym wypadku symboliczne jest, że takie siłowe przejęcie instytucji zostało zlecone ministrowi kultury, którego wzięto wprost ze służb specjalnych. Zresztą takie siłowe podejście władz politycznych nawiązuje do ustroju PRL, gdzie prawo i wszystkie instytucje były uzależnione od władzy politycznej zdobytej raz na zawsze i pozorowanej wymuszonymi wyborami. Państwo prawa i konstytucja tworzone z mozołem w III RP przestaje mieć właściwie teraz swoje znaczenie i treść. W rezultacie nowy minister dostał delegację do operacji specjalnej, siłowego opanowania instytucji własnego państwa jako oficer służb, dużo słabiej jednak umocowaną niż podobni kierownicy resortowi w PRL, jednakże ta tradycja została w ten niedoskonały może sposób twórczo nawiązana.
W PRL ostatnim ministrem kultury ze stopniem wojskowym był Włodzimierz Sokorski, który przybył do kraju razem z Armią Czerwoną. Później zarządzał radiem i telewizją do połowy epoki Gierka (jeszcze później to stanowisko objął pułkownik Kwiatkowski, po nim za jakiś czas jego syn Robert). Można więc powiedzieć, że jest już pewna tradycja zarządzanie kulturą, a w szczególności mediami, tyle że po raz pierwszy dokonuje tego podpułkownik służb specjalnych w „wolnej Polsce”. Można zatem zakładać, że przejęcie kultury będzie się odbywać drogą operacyjną, metodami zakulisowym i niejawnymi, nie wykluczającymi metod siłowych, jak już to było widać, a także rozporządzeniami i dekretami resortowymi, nie liczącymi się przyjętą drogą prawną. Czy będzie to rewolucja kulturalna na wzór chiński, nosząca tylko taką nazwę, czy na wzór zachodni, polegająca na „marszu przez instytucje”, usuwania i negowania potrzeby kultury i tradycji, znana jako „cancel culture” z obalaniem pomników, niszczeniem zabytków, obiektów kultu religijnego włącznie.. Czy to u nas niemożliwe, skoro zastępcą ministra, wiceministrem/rą jest kobieta popierająca „dym” w kościołach i zrywająca Msze? W każdym razie wraca cenzura polityczna czy raczej partyjna, a z nią autocenzura.
Zatem nie ministerstwo kultury i dziedzictwa narodowego, a raczej likwidacji kultury, a zwłaszcza dziedzictwa narodowego, bo to zatrąca jakimś szowinizmem czy już nacjonalizmem, nie podobającym się w UE, co już kiedyś również śmiały poprzednik obecnego ministra, były opozycjonista Andrzej Celiński robił, każąc po prostu usunąć to „dziedzictwo” z ministerialnych szyldów (później dość szybko znudził się tym stanowiskiem i sam z niego zrezygnował) – może i dziś jest taka nadzieja. Ale raczej, jak już słychać, minister po wykonaniu roboty zleconej pójdzie na stanowisko do Brukseli, taka zapewne była cena i warunek, a ministrem/rą zostanie specjalistka od zadym w kościołach. Trzeba tu przypomnieć jej hasło z dawnych wieców: „Dość dyktatury kobiet!”. To znaczy mężczyzn. Jeśli to jeszcze coś znaczy według idei i standardów Gender przy wszelkim pomieszaniu (i wymianie) płci. W „tym temacie” władzom udało się przeprowadzić (połowicznie) dwie ustawy: o „in vitro” i o „pigułce dzień po”, które doskonale znoszą się ze sobą, doprowadzają, by tak rzec, do sytuacji zerowej, czyli do „dnia przed” całym zamieszaniem. Więc jakby nic się nie wydarzyło.
Wiadomość z ostatniej chwili: nowe, chociaż stare władze Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, którego kształt będzie mi nieodmiennie przypominał ostatnie chwile „Titanica” (w przeciwieństwie do budowanego od 20 lat Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie przed Pałacem dawniej im. Józefa Stalina, które wygląda jak porzucona makieta ze styropianu w kształcie pudełka do butów, odsłaniająca jeszcze ów pałac zamiast go zasłaniać), zatem owe władze ogłosiły, że przywracają pierwotny profil wystawowy muzeum, a usuwają wprowadzone tam później postacie takie jak rotmistrz Witold Pilecki, o. Maksymilian Kolbe, Irena Sendlerowa, rodzina Ulmów i wiele innych postaci i zdarzeń, które nie pasują do autorskiej koncepcji II wojny światowej, o co toczyły się długie spory sądowe. P.O. dyrektora muzeum prof. Rafał Wnuk ogłaszając z wyraźną satysfakcją tę zmianę, chciał się przy tym popisać elokwencją i erudycją, ale raczej się ośmieszył. Zaplątał się w dywagacje o tym, że nie ma powrotu do przeszłości, chociaż to właśnie ogłosił, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, jak głosili już starożytni Chińczycy, choć przecież temu zaprzeczał. „Panta rei”, jak powiadał starożytny Chińczyk Heraklit z Efezu, ale przecież skoro rządzimy w Gdańsku, to dlaczego nie możemy zawrócić kijem Wisły. Niedouczeni chcą nie tylko nauczać, ale i wychowywać. Wygląda na to, że będziemy mieli pierwsze prywatne muzeum patentowanego autorstwa czterech historyków, zbudowane jednak za wspólne pieniądze…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/688283-kultura-i-edukacja-osmiu-gwiazdek