Miał być spektakl, przygwożdżenie Jarosława Kaczyńskiego do ściany, zasypanie gradem pytań, po których PiS już się nie podniesie. A była totalna kompromitacja, chwalenie się nieznajomością prawa, cała seria nieudanych prowokacji i zamordyzm Koalicji 13 Grudnia (poprzez uchylanie pytań, wykluczanie członków komisji z PiS), w której szeregach tak świetnie odnalazła się pani Sroka. No i jeszcze jedno – merytorycznie jedno wielkie nic.
Przewodnicząca komisji śledczej ds. Pegasusa to wyjątkowy przypadek. Trudno zrozumieć, jak pozwolono jej zasiąść na czele tak ważnej komisji. Przecież dla nikogo nie jest tajemnicą, że była szefowa partii Jarosława Gowina nie jest wybitnym prawnikiem, a właściwie o prawie nie ma zielonego pojęcia. Ba! Ma problem z przyswojeniem regulaminu komisji, którą kieruje. Nie jest też wybitnym mówcą, a nawet przy czytaniu przez nią roty przysięgi trzeba mocno skupiać uwagę, by zrozumieć, czego słuchamy. A i jej ogólnointelektualne kompetencje nie predestynują jej do tak frontowych stanowisk.
Pani przewodnicząca ma za to jedną niezaprzeczalną zaletę – sumiennie wykonuje zadania. Miało być kastetem i było. Wniosek o wykluczenie posłów Lewicy i KO (bo wielokrotnie w mediach wykazywali się zajadłą niechęcią do prezesa PiS, więc nie gwarantowali – i to się potwierdziło obiektywizmu) – szybko obalony. Ale wykluczenie dwóch posłów PiS, bo ośmielali się komentować dziejącą się na posiedzeniu hucpę – przyszło jej z dziecinną łatwością (a to jej osobista decyzja). Szczytem chamstwa z jej strony było pytanie, czy były premier podda się badaniu wariografem. Bo przecież taka procedura nigdy nie była rozważana w pracach komisji śledczych, a nawet w postępowaniach karnych niezwykle rzadko się po nią sięga, m.in. dlatego, że powszechnie wiadomo, iż jest zawodna.
Dla postronnego obserwatora próba rzucenia się Kaczyńskiemu do gardła była aż nadto czytelna. Zaś niezwykła agresja, z jaką podszedł do dzisiejszego przesłuchania np. pan Zembaczyński mogła zaimponować tylko ludziom pokroju dziczy, wydzierającej się przez większość posiedzenia przed sejmowym budynkiem.
Od początku założenie było takie, że ma być show i publiczna egzekucja na prezesie PiS. Czymże było bowiem zdradzenie taktyki przez posła Trelę, który ujawnił, że celowo wezwano najpierw najgrubszego zwierza, a dopiero później komisja planuje zapoznawać się z dokumentami? Przecież to sprzeczne i z logiką, i z ekonomiką sejmowego śledztwa. Ale nie o dobro sprawy tu chodzi.
Celem był sam Kaczyński. Ekipa Koalicji 13 Grudnia zasiadająca w tej komisji od lat marzyła, by znaleźć się w takiej sytuacji – móc godzinami przesłuchiwać znienawidzonego prezesa Prawa i Sprawiedliwości, łapać za słówka, a najlepiej wyprowadzić z równowagi, co nie raz im się udawało np. na sali sejmowej.
Ale tym razem srogo się zawiedli. Kaczyński przybył na posiedzenie w świetnej formie i takim też humorze. Nie dał się sprowokować ani razu. Gdy posłowie obozu rządzącego raz po raz zwracali się do niego „proszę świadka” (zamiast zwyczajowym „panie premierze”, lub choćby „panie pośle”), ten grzecznie odpowiadał, że nie znajdujemy się w sądzie i ripostował adekwatnym „proszę członka”. Wielokrotnie pozwalał sobie na wypowiedzi żartobliwe, a w przerwie… poszedł ze współpracownikami na naleśniki (zdjęcie w mediach społecznościowych opublikował poseł Bochenek), co było nawiązaniem do sprzeczki z posłem Zembaczyńskim o losy jego naleśnikarni.
W tej samej przerwie pani Sroka kłamała przed kamerą TVN24, iż przeciąganie posiedzenia na jego początku było bezzasadne, skoro Kaczyński w pierwszej turze pytań ani razu nie zasłonił się tajemnicą służbową i nie poprosił o wyjaśnienie danej kwestii na posiedzeniu niejawnym. Tymczasem świadek zrobił to co najmniej trzykrotnie.
Kilkudziesięciominutowe zamieszanie z początku dzisiejszych obrad też zakończyło się triumfem Kaczyńskiego. Zmusił bowiem komisję do rozpoczęcia przesłuchania, nie powtarzając pełnej roty przysięgi, co tłumaczył niemożnością przyrzeczenia, że powie wszystko, co wie, skoro komisja nie ma pisma od premiera zwalniającego go z tajemnic.
To pierwszy taki przypadek w historii komisji śledczych, który zirytował posła Bosackiego do tego stopnia, że złożył wniosek, by zwrócić się do sądu o wymierzenie byłemu premierowi kary grzywny, co jego koalicyjni towarzysze ochoczo poparli.
Czego się z tego przesłuchania dowiedzieliśmy? Że Kaczyński nie decydował o zakupie Pegasusa, nie miał żadnej wiedzy o planowanym wyposażeniu służb w to oprogramowanie, że nie miało miejsca ani jedno nielegalne użycie tego systemu. Czyli nic nowego. Polowanie się nie udało, a już kilkadziesiąt minut po jego rozpoczęciu trollujący w internecie fanatycy Koalicji 13 Grudnia wyrażali wielkie rozczarowanie tym, jak dobrze wypada świadek, a jak źle – śledczy.
Tylko Polski szkoda na tę szopkę. Z powodu hucpy wokół Pegasusa ten system nie jest już bowiem używany przez polskie służby. A zatem nie można już tak skutecznie ścigać zorganizowanych grup przestępczych, szpiegów, czy skorumpowanych urzędników.
Zdecydowano się na operację obniżającą bezpieczeństwo państwa tylko po to, by chronić ludzi ze środowiska obecnej władzy, których podejrzane zachowania zaalarmowały organy ścigania. Postanowiono więc zarzucić oponentom stosowanie nielegalnych praktyk i zrównanie ich z autorytarnymi reżimami. Dlatego na samym początku Jarosław Kaczyński przypomniał listę dziennikarzy nielegalnie inwigilowanych za pierwszych rządów Donalda Tuska, co tak rozsierdziło panią Srokę, że co i rusz wyłączała prezesowi PiS mikrofon, byle tylko ocenzurować wyczytywane nazwiska (żurnalistów z przeróżnych mediów -również sprzyjających Platformie).
Przyjemnie się to oglądało, bo rzadko mamy okazję śledzić tak intensywną orkę na psach gończych Donalda Tuska, jaką urządził im Kaczyński.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/685285-intensywna-orka-na-psach-gonczych-donalda-tuska