Jeśli na Ukrainie nieco męczący był zachwyt i absolutny bezkrytycyzm wobec Unii Europejskiej, to i nas nie omija idealizowanie tego tworu. O ile konserwatywna część społeczeństwa dostrzega nadużycia i niedociągnięcia wspólnoty, o tyle w korzeniach UE widzimy jakiś wyidealizowany twór „Europy narodów” czy „Europy ojczyzn”. Hasło to było koronną wizytówką europejską generała Charlesa de Gaulle’a, którego antyamerykańska i stosunkowo prosowiecka postawa stanowczo nie powinna inspirować Polaków.
Innym aspektem idealizowania początków UE jest powtarzanie fraz o chrześcijańskim światopoglądzie twórców zachodniego zjednoczenia - Roberta Schumana, Konrada Adenauera, Jean Monneta i Alcide’a De Gasperi. Cała czwórka mężów stanu miała jednak wiele postulatów paneuropejskich, które niekoniecznie są sprzeczne z dzisiejszym kierunek rozwoju UE. Prawica lubi odsądzać od czci i wiary Altiero Spinelliego, włoskiego komunisty, którego manifest z Ventonete miał zatruć kontynent ideą federalizmu.
I tak oto mamy bajkę o Unii ze świętymi rycerzami i złym smokiem, po którego pokonaniu będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Tymczasem istnieje wiele śladów tego, że Europa już u zarania zjednoczenia została wsadzona na tor „federalizacji”. Już sam fakt, że niepisaną zasadą traktatów stała się „niedookreśloność” celów i „nieedookreśloność” języka UE jest tu pewną wskazówką. Jesli owi „święci” twórcy UE chcieli wspólnoty narodów to gdzie są precyzyjne zapisy w tej sprawie?
W preambule traktatu Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali z 18 kwietnia 1951 r. autorzy pisali, że są zdecydowani:
założyć fundamenty instytucji zdolnych do kierowania odtąd ich wspólnym dobrem.
Trudno z tego zdania nie wyczytać przygotowania do zwierzchnictwa centrali nad peryferiami. Zwłaszcza że traktat zakłada odpowiedź na wyzwania nowej epoki, która była postrzegana jako grę dużych organizmów politycznych.
Jean Monnet tak komentował ten problem:
Suwerenne nacje z przeszłości nie są już przestrzenią, w której można rozwiązywać problemy teraźniejszości. Wspólnota jako taka jest jedynie etapem ku formom organizacji jutrzejszego świata.
Ów „jutrzejszy świat” był - znowu - celem niedookreślonym. W 1955 roku Monnet założył Komitet Działania na rzecz Stanów Zjednoczonych Europy - grupę orędującą za federacyjnym rozwiązaniem, wprowadzanym dziś na naszych oczach.
Konrad Adenauer co prawda w 1945 roku pisał, że to powiązanie gospodarek europejskich jest „tak pożądanym końcowym celem unii państw zachodnioeuropejskich”, ale też ostrzegał, że przyszłe zjednoczenie Niemiec z ustanowieniem stolicy w Berlinie przywróci pruskiego ducha i koncepcję „Europy niemieckiej”. Adenauer również nie odpowiadał na pytanie w jaki sposób tworzenie jednej przestrzeni gospodarczej pozwoli zachować wielość politycznych ośrodków decyzyjnych.
Pora na mały cytat z Roberta Schumana. Może on był zdrowym korzeniem „Europy narodów”? Tak przekonywał on swoich współpracowników w maju 1950 roku:
Ten plan wytworzył formę czy też model ponadnarodowy dla europejskiej struktury, która miała początkowo dotyczyć sektora, ale jako taka mogła być rozszerzona na inne dziedziny, w bliższej lub dalszej przeszłości.
Niech teraz ktoś powie, że z tego przekonania wynika „Europa ojczyzn”.
Najciekawsze jest jednak pokładanie nadziei w myśli Alcide’a De Gasperi, który sam siebie nazywał „Austriakiem wypożyczonym Włochom”. To publicystyczne samookreślenie nawiązuje do jego wczesnej kariery politycznej jako parlamentarzysty w cesarstwie Austro-Węgier, do której zresztą ten włoski mąż stanu często się odwoływał. Choć de Gasperi faktycznie mówił o „idei chrześcijańskiej”, to dodawał, że
Nie mam zamiaru wprowadzać tu jakichś kryteriów wyznaniowych, ekskluzywności w ocenie naszej historii.
Słowem - nie może żadna kwestia wyznaniowa, narodowa czy klasowa okazać się ważniejsza niż zjednoczenie kontynentu.
Z całej biografii De Gasperiego wynika wręcz, że budował on jakąś poszerzoną formę monarchii Habsburgów, rządzonej z centrali przez dobrotliwych chrześcijan ale poszczególnym krajom pozostawiając co najwyżej autonomię. Niech już tylko ironią losu będzie, że brytyjski ulubieniec III RP - Norman Davies - właśnie wydał obszerną pracę popularnonaukową poświęconą Galicji.
Jednak już nie zwykłą ironią, ale intelektualną patologią jest fakt, że przy tylu wydziałach czy instytutach europeistyki nie możemy w Polsce sięgnąć po biografie czy źródła „ojców założycieli” UE, bo nikt rzeczowo się tym nie zajmuje, debata nad Wisłą o UE wygląda jak boks facetów z amputowanymi rękami.
Jeśli jednak konserwatyści chcą reformować Unię Europejską to warto wypracować szerszą formułę i bardziej aktualną propozycję, bo raczej powrót do źródeł („Europy ojczyzn”), które nie istnieją, nie wróży sukcesu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/681980-europy-ojczyzn-w-glowach-zalozycieli-ue-nigdy-nie-bylo