Bartłomiej Sienkiewicz umeblował swój gabinet polityczny. A w zasadzie: oddał go lewactwu. Czy kogoś to może dziwić? Chyba tylko tych, którzy od lat uparcie nazywali go konserwatystą. A to przecież nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Mamy w gabinecie Sienkiewiczowskim m.in. panią Agatę Diduszko-Zyglewską (chwalący się apostazją antyklerykał, publisytka „Krytyki Politycznej”), pana Mateusza Orzechowskiego (współpracownik Joanny Scheuring-Wielgus, „aktywista klimatyczny” z Nowej Lewicy) czy pana Brunona Odolczyka (wcześniej asystent Moniki Płatek, „aktywista” Obywateli RP, entuzjasta „15-minutowych miast”). Bez wątpienia dobrze zajmą się oni kulturą. Przypilnują przede wszystkim, by jakiekolwiek pieniądze państwowe nie trafiły do organizacji o profilu konserwatywnym, niepodległościowym, a przede wszystkim katolickim.
Henryk Sienkiewicz się w grobie przewraca – można by strawestować niedawnego Tuska.
W dodatku przewraca się nie pierwszy raz, bo jego prawnuk wielokrotnie dawał do zrozumienia, że przodka-noblistę nadto wywyższamy.
Zdarzało mu się publicznie przekonywać, że twórczość Henryka to nie tylko „budzenie narodowej dumy”, lecz także niezwykła krytyka polskiego społeczeństwa, jak gdyby chciał nadwątlić mit literata, krzepiącego polskie serca. Nie raz postulował, by nie postrzegać autora „Potopu” jednowymiarowo. Przypominam o tym w okładkowym tekście nowego wydania tygodnika „Sieci” i przytaczam taką opowieść jednego z parlamentarzystów:
Spotkał się z pewnym człowiekiem, zachwyconym, że może obcować z potomkiem jednego z największych polskich pisarzy. Gdy ten wyartykułował swoją euforię, natychmiast zdębiał, bo Sienkiewicz szybko zripostował, że pisarstwo jego pradziadka to obciachowe grafomaństwo, którego pan minister się wręcz wstydzi.
Jego prawo, z gustami się nie dyskutuje. Gorzej, że również do Polski ma stosunek dość odległy od rodowego kanonu. Wystarczy sięgnąć do najsłynniejszej publikacji Bartłomieja Sienkiewicza, za którą w 2012 r. otrzymał nominację do nagrody Grand Press. „Ambaras z polskością” został opublikowany przez „Tygodnik Powszechny” z okazji… Święta Niepodległości. Pisze Sienkiewicz o Polsce A.D. 2011, z którą – według niego – zetknięcie jest dla osoby jadącej z Berlina niczym „gwałtowne wybicie z estetycznego snu”:
W mijanych miejscowościach nie widać prawie ludzi, tylko na zdewastowanych przystankach siedzą małolaty, one w leginsach „w panterkę”, oni w dresach i z ogolonymi głowami. Budynki we wszystkich możliwych stylach, zdradzających marzenia właścicieli o nowoczesności, z podobnymi rezultatami jak ubiór małolatów na przystankach.
Jeśli mignie coś ładnego - dom, stodoła, leśniczówka, to widać, że zbudowane przed najazdem tej lokalnej odmiany Gotów czy Longobardów, pozostałość po starych rasach zamieszkujących niegdyś te ziemie. Zrujnowane, dogorywają w pogardzie. Zaledwie parę kilometrów za granicą, na jakimś zakręcie widnieje napis na płocie gospodarstwa świadczący o poziomie kapitału zaufania społecznego: „Uwaga: wejdziesz to zabiję!”.
Nic dziwnego, że w objazdach w tej dziwnej krainie pogubiona nawigacja samochodowa wdzięcznym damskim głosem powtarza obsesyjnie: „Zawróć, jeśli to możliwe”… Po parudziesięciu kilometrach od granicy, po prawej stronie drogi, znad lasu wystaje gigantyczny, biały tors Chrystusa Króla, z rozłożonymi szeroko nad tym wszystkim ramionami.
Polska jest dla niego tonącym w nędzy (Sienkiewicz pomija fakt, kto za tę nędzę odpowiada – sąsiedzi ze Wschodu i Zachodu), „krajem jednego wielkiego second-handu w architekturze, ubraniach, samochodach. I zachowaniach: piosenkarka, która nauczyła pokolenie młodych Polek mody i stylu bycia dotąd zarezerwowanych dla dziwek pośledniej kategorii, młodzieńcy, dla których sześciopak »Żubra« w sobotę jest kresem aspiracji do dobrego życia”.
Na szczęście – cieszył się Sienkiewicz – nadeszła zmiana, wraz ze zwycięstwem partii Tuska. Zachwyca się „reformami strukturalno- budżetowymi o dalekosiężnych skutkach – zniesieniem emerytur pomostowych, ograniczeniem OFE, zbudowanych na wyrost kosztem budżetu” czy „niedostrzegalnym wydłużeniem czasu pracy (rok wcześniej w szkole to rok dłużej na rynku)”, Orlikami, które mają być dowodem na to, że „Polska niedostrzegalnie zaczęła się przesuwać w stronę nowoczesnego państwa”, no i budowanymi autostradami, przy których ekrany zasłonią „to wszystko”, co kłuje w oczy po przekroczeniu granicy niemiecko-polskiej.
Niedługo później uczestników marszu „Obudź się Polsko” porównał do „alkoholików pośród śmietnika” i apelował, by z nimi nie walczyć, lecz pomagać.
Minęło kilka miesięcy, a o policjantach (już jako szef MSWiA) powiedział: „Sami często z patologicznych rodzin, nie potrafią właściwie zareagować na przemoc”.
I tak na każdym kroku. Minister kultury pełen pogardy zamiast kultury? Takie czasy przyszły wraz z Tuskiem.
Dlaczego lider PO zdecydował się wsadzić do MKDiN Sienkiewicza? Nie po to, by pójść na rękę koledze, oj nie. Ten ostatni marzył bowiem o resorcie aktywów państwowych. Gdy okazało się, że nie ma nań szans, próbował przekonać Tuska, że będzie świetnym szefem jego kancelarii.
Tu ponoć miał zdecydować brak znajomości angielskiego, który szefowi KPRM jest z oczywistych względów niezbędny.
Sienkiewicz trafił więc do rządu na jedyne stanowisko, jakie mógł dostać – bo tam potrzeba człowieka bezlitosnego i tylko na chwilę. I Sienkiewicz oba te kryteria spełnia. Nie chciał rozsiadać się w fotelu po Piotrze Glińskim, bo ten obszar go po prostu irytuje, kompletnie nie interesuje i chciałby robić robić coś innego. A najlepiej niewiele, przy kosmicznych zarobkach, jak w czasach, gdy ciągnął kasę za pisanie analiz dla Orlenu.
Dlatego dziś Sienkiewicz z taką gorliwością niszczy media publiczne. Jeśli wykona to zadanie, może zasłuży na spełnienie swoich obecnych marzeń – biorące miejsce do Parlamentu Europejskiego, perspektywę nicnierobienia za 50 tys. zł miesięcznie i dużo wolnego czasu na sączenie czerwonego winka w dobrych restauracjach.
Polecam Państwu nowe wydanie tygodnika „Sieci” i tekst „Służby, kasa i zero kultury”, w którym starałem się pokazać, jak niebezpiecznym człowiekiem jest Bartłomiej Sienkiewicz. Niebezpiecznym, bo bezwzględnym – zarówno jeśli chodzi o stosunek do dobra publicznego, prawa, jak i ludzi.
Tę destrukcyjną operację Tusk może przeprowadzić tylko z takim żołnierzem – który w wolnej Polsce zaczynał od współpracy z dawnymi esbekami, a dziś zastosuje ich metody w walce z wolnymi mediami.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/681598-do-zabicia-mediow-tusk-potrzebowal-kogos-tak-bezwzglednego