Jako doradca Prezydenta RP wchodząc do Kancelarii pokazuję legitymację służbową, wyjmuję z kieszeni metalowe rzeczy, przechodzę przez bramkę, a funkcjonariusz SOP - już ręcznie - sprawdza czy czegoś nie ukryłem. Dzwonią nawet sprzączki od szelek.
We wtorek dowiedziałem się, że bez poinformowania Szefa Kancelarii Prezydenta, bez wylegitymowania do siedziby Prezydenta weszli uzbrojeni policjanci by aresztować gości Głowy Państwa. Rozpalona wyobraźnia podpowiada mi czarne scenariusze. Co by było, gdyby w mundurach policyjnych byli przebrani bandyci?
Okazało się, że wszechwładni przedstawiciele nowej władzy - pomijając szefostwo Kancelarii - wydali rozkaz „chroniącej” Prezydenta Służbie Ochrony Państwa (podległej Ministrowi Spraw Wewnętrznych), aby wpuścili funkcjonariuszy Policji.
Jak, wobec tego, wygląda ochrona pierwszej osoby w Państwie? Podobna sytuacja jest niewyobrażalna w siedzibie parlamentu, bo tam ochronę gwarantuje Straż Marszałkowska, bezpośrednio podległa Marszałkowi Sejmu.
Wspólna ochrona wszystkich instytucji administracji państwowej to relikt głębokiej komuny, gdy wszystkie kluczowe stanowiska obsadzone były przez członków wiodącej siły narodu czyli PZPR. W demokratycznej Polsce już tak nie jest. Na czele najważniejszych instytucji mogą przecież znaleźć się politycy zantagonizowanych formacji politycznych.
Taką sytuację mieliśmy za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Pamiętamy dobrze różnice w podejściu do prowadzenia najważniejszych spraw państwowych pomiędzy ówczesnym Prezydentem i Premierem, pamiętamy walkę o rządowy samolot. W efekcie bezmyślność i bezwzględność Donalda Tuska i jego akolitów doprowadziła do tragedii w Smoleńsku.
Ten, największy w powojennej Polsce, dramat poprzedzony był słowami ówczesnego Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, które padły 29 kwietnia 2009 roku, podczas wywiadu prowadzonego przez Konrada Piaseckiego w RMF FM: „To wie pan, przyjdą wybory prezydenckie albo prezydent będzie gdzieś leciał i wszystko się zmieni”.
Akcja zorganizowana przez służby podległe rządowi, które - mówiąc eufemistycznie - nie są życzliwe Głowie Państwa, zmusza do refleksji, jak zapewnić demokratycznie wybranemu przez niemal 11 milionów obywateli Prezydentowi skuteczną ochronę. Jak nie dopuścić, by w ramach wrogich akcji możliwe było blokowanie, rzekomo zepsutym autobusem komunikacji miejskiej, możliwości ewakuacji Prezydenta z Belwederu.
Pierwsze, co przychodzi na myśl, to stworzenie Straży Prezydenckiej podległej tylko i wyłącznie Głowie Państwa. Ale na to potrzebne są środki finansowe, które i tak przez Rząd są ograniczane.
Obrazy prezydenckiej ochrony zasłaniającej swoim własnym ciałem Prezydenta znamy z amerykańskich filmów. Bohaterów, gotowych zginąć, aby honorowo wypełnić swoją rolę. Polska rzeczywistość jest znacznie mniej romantyczna. Po wtorku Prezydent Andrzej Duda nie może czuć się w swoim gabinecie w pełni bezpieczny.
Już po wtorkowej policyjno-SOPowej akcji, wchodząc do Kancelarii Prezydenta inaczej, bez zaufania, patrzyłem na chroniące Prezydenta służby, a w każdym oficerze i funkcjonariuszu ze słuchawką w uchu widziałem potencjalne zagrożenie dla Prezydenta. Tego już się nie zmieni.
Tadeusz Deszkiewicz
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/678045-tylko-u-nasgorzkie-slowa-doradcy-prezydenta-o-akcji-policji