Kiedy w ostatniej kampanii prezydenckiej Rafał Trzaskowski obiecywał dziennikarzom mediów publicznych, że już niedługo przestaną zadawać pytania, wydawać się mogło, iż to wynik irytacji związanej z wytykaną przez nich nieudolnością w zarządzaniu przez niego stolicą, czego kwintesencją była bezradność wobec awarii Czajki.
Kiedy Donald Tusk wrócił do polskiej polityki i zaczął przy każdej okazji atakować publiczne media, obiecując, że jak dojdzie do władzy, to zrobi z nimi porządek, ktoś mógłby sądzić, że wynika to z monstrualnie rozrośniętego ego tego polityka, któremu przez okres jego rządów medialne lustro mówiło, że jest najpiękniejszy na świecie. Tymczasem przepastne archiwa telewizji publicznej zaczęły być bezwzględnie wykorzystywane przez jej dziennikarzy, by starszym przypominać, a młodszym pokazywać, jaka była Polska pod jego rządami.
Prawdziwy cel Tuska
Jednak to, co się wydarzyło w ostatnich dniach, poczynając od uchwały Sejmu dotyczącej mediów publicznych a kończąc na siłowym wkroczeniu do ich siedzib, nie jest przede wszystkim wynikiem osobistych frustracji Donalda Tuska i jego zaplecza, ćwiczonych bez znieczulenia przez podawanie do publicznej wiadomości kompromitujących decyzji i faktów z przeszłości, kiedy dysponowali niczym nieograniczoną władzą, ale realizacją misternie opracowanego planu, w którym nie liczą się żadne reguły demokratycznego państwa w dążeniu do osiągnięcia celu. Celu, który wyznaczyła Tuskowi Bruksela i Berlin, wysyłając go do Polski – odbić rządy z rąk prawicy i stworzyć takie warunki, by wszelkie działania zmierzające do stworzenia unijnego superpaństwa pod „moralnym” (i nie tylko) przywództwem Niemiec nie napotykały przeszkód ze strony tego europejskiego l’enfant terrible, jakim w ich ocenie była Polska pod rządami prawicy.
Ostateczne przyzwolenie na łamania praworządności
Dostał je Tusk w czasie swojej ostatniej wizyty w Brukseli. Musiał, zorientowawszy się po wyborach, że tylko łamanie konstytucji i obowiązujących ustaw pomoże mu postawiony cel osiągnąć w tak krótkim terminie (przed wyborami europejskimi i ostatecznymi decyzjami o zmianie traktatów, pozbawiającymi Polskę jakiejkolwiek możliwości stanowienia o losie kraju i obywateli). Czym innym jest jednak zachęta do tego wyrażana przez niemieckich dziennikarzy i usłużnych polskich prawników, zionących nienawiścią do PiS-u, a czym innym uzyskanie ostatecznych gwarancji, że żadne unijne instytucje mu w tym nie będą przeszkadzały, bo niczym te trzy małpki będą ślepe, głuche i nieme. I jestem przekonana, że takie gwarancje otrzymał.
Życzenie von der Leyen to był dopiero początek
Życzenie przewodniczącej Komisji Europejskiej, by Tusk wrócił do Brukseli już w roli polskiego premiera, wyrażone na zjeździe Europejskiej Partii Ludowej, na którym już spakowany Tusk oddawał jej przywództwo Niemcowi Weberowi, o mały włos mogło się nie spełnić, bo partia Tuska wybory przegrała, ale dzięki hodowanemu na taką okazję Hołowni, który „zamieszał błękit w głowie” Kosiniakowi - Kamyszowi, protegowany Niemiec sklecił koalicję i stworzył rząd, który nie miał wielkiego pola manewru, by demokratycznymi regułami obowiązującymi w państwie prawa zlikwidować instytucje, stojące na przeszkodzie w realizacji zadania, postawionego przez Niemcy i Brukselę. I Trybunał Konstytucyjny, i prezydent dysponujący prawem weta nie pozwoliliby demolować określonego najwyższym prawem w Polsce, czyli Konstytucją, ustroju naszego kraju.
Skąd to nagłe przyspieszenie
Nawet przy założeniu, że w 2025 roku lokatorem Pałacu Prezydenckiego stanie się polityk zależny od Tuska i jego politycznych przyjaciół, który nie będzie miał żadnych zahamowani, by godzić się na kolejne zmiany ustaw, tak by usunąć „przeszkody” w niepodzielnych rządach tej koalicji, nic Tuskowi nie daje, bo czas jest tu kryterium najważniejszym. Uchwały Sejmu mają zastąpić normalną drogę legislacyjną i pozwolić na „odbicie” Krajowej Rady Sądownictwa, Trybunału Konstytucyjnego no przede wszystkim mediów publicznych, które mogłyby bić na alarm i przestrzegać Polaków przed tym, co na końcu drogi obranej przez Tuska się znajduje.
Gdyby nie media publiczne i niezależne prywatne, konserwatywne media mielibyśmy piękny i chwytający za serce przekaz, jak to polski premier wyrwał eurokratom 5 mld euro dla Polski, a jego urzędnik latał po schodach unijnej instytucji z plikiem „faktur” w ręku, żeby zdążyć wnioski o wypłatę złożyć „na dziennik”, tak jakbyśmy byli w epoce papierowej biurokracji, a nie internetowego systemu przekazywania dokumentów. Gdyby nie wspomniane media, nie dowiedzielibyśmy się, że tylko dzięki węgierskiemu premierowi nie zostały zaakceptowane trzy nowe podatki, które zamiast wpływać do budżetów państw członkowskich miałyby zasilić unijną kasę wielomiliardowymi kwotami, de facto uniezależniając Komisję Europejską od składek państw członkowskich i dających jej jeszcze potężniejsze narzędzie wpływu na tych „słabszych” w unijnej hierarchii. I wreszcie Polacy nie dowiedzieliby się, że zamiast „sejmu niemego” mieliśmy niemą wiceminister, która dostała instrukcje od premiera, by siedzieć cicho w momencie, kiedy decydowały się dalsze losy zmian traktatowych, tak niekorzystnych dla Polski. Ale już 20 grudnia Polacy nie dowiedzieli się z głównego wydania dziennika telewizji publicznej, że właśnie tego dnia zapadła ostateczna decyzja w sprawie paktu imigracyjnego (bez podtrzymania przez nowy rząd sprzeciwu rządu Mateusza Morawieckiego) w sprawie wysyłania, miedzy innymi do naszego kraju, rzeszy nielegalnych imigrantów, którzy Niemcom, Hiszpanii i Francji przysparzają tak wiele „radości”, że chcą się nią podzielić z innymi krajami. I być może to był najważniejszy powód, by w bardzo przyspieszonym trybie, w przeddzień tego wydarzenia, na kolanie napisać projekt uchwały w sprawie mediów, zgonić od rana posłów koalicji, by ją podpisali i przyjąć nocą, tak by następnego dnia minister kultury mógł, posługując się tą atrapą dokumentu udającego źródło prawa, wysłać do mediów bojówki wraz nielegalnymi nominatami na stanowiska kierownicze w mediach publicznych. Tezę o tym nagłym przyspieszeniu potwierdza fakt, że jak już „odbili” Telewizję Publiczną i wprowadzili do niej swoich dziennikarskich funkcjonariuszy, zamiast nowego dziennika, profesjonalnie przygotowanego, który byłby dowodem na nową jakość w informowaniu społeczeństwa, pojawił się o 19:30 na antenie redaktor egzystujący gdzieś na obrzeżach trzecioligowego dziennikarstwa, by w ciągu kilkudziesięciu sekund oznajmić Polakom, że teraz, zamiast zupy, będą dostawać czystą wodę. Przenośnia niezbyt przemyślana, bo o czystej wodzie długo się nie pożyje.
Vera Jourova cieszy się z obrazka bardziej niż listu opozycji
Dziwny traf sprawił, że tego samego dnia wizytę w Warszawie złożyła wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej, dawna komisarz ds. sprawiedliwości, Vera Jourova, która przez lata z samozaparciem godnym największych inkwizytorów ścigała wszelkie przejawy (ogólnie wydumane i podrzucane przez ówczesną opozycję i zbuntowanych sędziów) łamania przez władze Zjednoczonej Prawicy praworządności. Spotkała się z marszałkami Sejmu i Senatu, a także ministrem sprawiedliwości, niejako legitymizując swoją obecnością w tym gronie nie tylko to, co działo się w nieodległych miejscach Warszawy, na Placu Powstańców i Woronicza, ale także dokonania obecnego ministra sprawiedliwości, próbującego zarządzeniami uchylać Konstytucję. Od ministra Bodnara dostała obrazek, a na sejmowym korytarzu udało się grupie posłów PiS, na czele z Elżbietą Witek, wręczyć jej list informujący o dziejącej się właśnie rebelii w mediach publicznych. Pani Jourova zapewniła, że „Komisja Europejska zawsze stoi na stanowisku, że media publiczne powinny dobrze funkcjonować we wszystkich krajach w sposób niezależny i transparentny, a każdy kraj powinien im zapewnić do tego przestrzeń”, po czym schowała list do torebki i pewnie o nim zapomniała, ciesząc się bardziej z obrazka.
O czym jeszcze się nie dowiemy z nowych mediów publicznych
O tym wszystkim, co w przyspieszonym tempie prowadzi do zmiany traktatów i zgodzie rządu Tuska na te wszystkie zmiany; o tym ,że przyjęcie paktu imigracyjnego w pierwszym kroku da oddech władzom i zahamowanie tendencji spadkowej w sondażach poparcia dla rządów Niemiec, Francji, Hiszpanii i innych krajów, których społeczeństwa mają już dość tego, co przyniosła im fala imigracji, narastająca zresztą ostatnio po wydarzeniach na Bliskim Wschodzie. Dowiedzą się zapewne, jaką gigantomanią były plany budowy CPK, portu kontenerowego w Świnoujściu, dalszych zakupów dla armii i jak dzięki czujności niemieckich ekologów udało się uchronić Odrę przed zagładą związaną z pomysłami udrożnienia jej jako ważnej drogi dla transportu wodnego. Proces resocjalizacji widzów Wiadomości i programów publicystycznych telewizji publicznej musi przebiegać łagodnie, bo terapia wstrząsowa dla tych, którzy nie uodpornili się, oglądając jednocześnie programy informacyjne stacji z Wiertniczej, może być zabójcza.
Bojkotować czy wykorzystywać każdą okazję do mówienia prawdy
Politycy prawicy stoją przed trudnym wyborem – czy legitymizować zmiany w mediach publicznych swoją obecnością w nowych programach publicystycznych (jeśli zostaną zaproszeni) i udzielać „setek” do programów informacyjnych bez gwarancji, jak zostaną wykorzystane, czy też konsekwentnie bojkotować coś, co powstało na rusztowaniu łamania prawa i Konstytucji. I jak wykorzystać inne kanały komunikacji ze społeczeństwem, a w porównaniu z 2015 rokiem jest ich naprawdę znacznie więcej.
Tymczasem medialne, jednolite lustro największych graczy na tym rynku nie tylko będzie odpowiadało Tuskowi na pytanie, kto jest najpiękniejszy na świecie, ale także będzie pokazywało nową Unię po zmianie traktatów jako kraj szczęśliwych, żyjących w dobrobycie i poczuciu bezpieczeństwa Europejczyków, którym nie są potrzebne własna historia, tradycje, poczucie decydowania o własnym losie, bo o to zadbają inni. A walka o suwerenność i niepodległość niech się ograniczy do wspominania na kartach podręczników historii przegranych powstań i wojen z pytaniem w domyśle „i co dobrego to wam przyniosło?”.
P.S. I pozostaje tylko gorzka satysfakcja, ze to wszystko przewidziałam już w październiku…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/675498-lasciate-ogni-speranza-czyli-porzuccie-wszelka-nadzieje