Pod nowymi rządami będzie zapewne okropnie i siermiężnie, choć jest nadzieja, że suma głupoty i infantylizmu to wszystko wysadzi w powietrze.
Gdy o możliwości odwołania prezydenta Andrzeja Dudy w drodze referendum bredzi Lech Wałęsa, można reagować śmiechem. Już ponad 40 lat temu Oriana Fallaci zauważyła, że specjalnością tego rodzącego się wtedy polityka była potężna ignorancja, której sprostać mogła tylko równie wielka megalomania. Gdy o eliminowaniu prezydenta poprzez referendum opowiada profesor prawa Marek Chmaj (specjalizujący się m.in. w prawie konstytucyjnym), robi się nieswojo i pojawia się pytanie – co tu jest grane?
Głupio i dziwnie robi się wtedy, gdy znowu profesorowie prawa, m.in. nowy senator, dawny RPO Adam Bodnar, nie robiąc sobie jaj (gdyby robili, to w pierwszej kolejności z własnych studentów), rozważają odwoływanie uchwałami Sejmu sędziów Trybunału Konstytucyjnego czy Krajowej Rady Sądownictwa. Nie miejsce tu na argumenty z dziedziny prawa i konstytucjonalizmu, co wcale nie jest specjalnie skomplikowane, bo te wielokrotnie w ostatnich tygodniach wymieniałem pisząc na naszym portalu czy występując w radiu i telewizji. Tu ważniejsze jest pytanie, dlaczego mamy do czynienia z ogromnym zalewem ignorancji, z gwałtem na logice i kombinowaniem totalnie potłuczonym zamiast racjonalnego.
Nie ma sensu znęcanie się nad kandydatami na ministrów z wciąż wiszącego gdzieś w stratosferze „rządu” Donalda Tuska, bo mało kto ma złudzenia na temat takich postaci, jak Izabela Leszczyna, Bartłomiej Sienkiewicz, Marcin Kierwiński, Borys Budka, Sławomir Nitras, Barbara Nowacka, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk czy Adam Szłapka. Nie ma tu ani dysonansu poznawczego, ani specjalnego szoku, bo ci politycy dali już się poznać jako autorzy wszystkiego tego, co dziwaczne, bezsensowne, absurdalne, zabawne, śmieszne, groteskowe, osłabiające, obciachowe czy załamujące.
Wcale nie jest tak, że przyszli ministrowie oraz wiele innych osób przygotowujących się do odegrania ważnych ról, a wręcz do występowania w funkcjach autorytetów czy przedstawicieli elit kompletnie się nie nadają do tego, czym się będą zajmować. Oni się nadają idealnie, gdyż są esencją obecnych czasów, ucieleśnieniem Zeitgeist (kto chce, znaczenie „der Geist seiner Zeit” znajdzie u Hegla w „Wykładach z filozofii dziejów”). Może nie w takich rolach, jak u Thomasa Carlyle’a, no bo gdzie tu wybitność i wielkość, ale jednak dopasowanych do współczesności. Bardzo dobrze dopasowanych.
Leszczyna, Sienkiewicz, Kierwiński, Budka, Nitras, Nowacka, Dziemianowicz-Bąk czy Szłapka są jak Miś w filmie Stanisława Barei pod takim właśnie tytułem: „My tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie - mówimy - to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo”. A ich sposób funkcjonowania przypomina to, co sekretarka próbowała wyjaśnić przebywającemu na Węgrzech dyrektorowi firmy Pol-Pim Tadeuszowi Krzakoskiemu (bohaterowi filmu Barei „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz!?”), gdy nie mogła go połączyć z Warszawą. Coś się niby komunikuje, ale nic z tego nie wynika albo wynika coś absurdalnego.
Węgierka stwierdziła: „Nincsen telefon összekapcsolásunk. Ez a telefon nem jó meg az se jó, tudja. Vihar volt és ledőltötte az oszlopokat úgyhogy nincsen semmi telefonkapcsolásunk”. Znaczyło to: „Nie ma połączenia telefonicznego. Ten telefon jest zepsuty i drugi też nie działa. Była burza i uszkodziła słupy, więc nie mamy połączenia telefonicznego”. Krzakoski nic jednak z tego nie zrozumiał, więc tłumaczyła mu, że „vihar volt, tudja. Vihar. Az oszlop - ledőlt. Nincsen semmi kapcsolásunk. Warszawa nincsen. Nincsen Varsó. Warszawa nie ma”. Oznaczało to tylko tyle, że „była burza. Burza. Słupy są uszkodzone. Nie mamy połączenia. Warszawy nie ma. Nie ma Warszawy”. Krzakoski spytał: „Co, zburzona?”. I usłyszał: „Igen, igen!”, czyli „tak, tak!”. Mniej więcej w taki sposób, jak Krzakowski z węgierską sekretarką rozmawiają z Polakami przygotowujący się do ról autorytetów i ważnych figur we władzy.
Za groteskowy efekt „dialogu” oraz postępującą ignorancję „elit” szykujących się do rządzenia odpowiada nie tyle formalne wykształcenie, skoro wraz ze wzrostem liczby polityków mających dyplomy uczelni wcale nie zmienia się na lepsze jakość polityki. Magistrów (a także osób mających stopnie naukowe) do parlamentu znowu dostało się sporo, ale nic z tego nie wynika. Jeszcze jaskrawiej widać to w polityce pozaparlamentarnej. To już było widoczne w czasach największej aktywności Komitetu Obrony Demokracji (w latach 2016-2017), gdzie można było obserwować wręcz demolkę sensu i rozumu, ale też języka i etyki. Ogólnopolski Strajk Kobiet jako kolejny lider polityki był tylko uwieńczeniem wcześniejszych procesów: głupienia, infantylizacji oraz demoralizacji.
Szczególnie wyraźnie triada głupienie-infantylizm-demoralizacja widoczna stała się w języku. Do komunikacji wystarczy bardzo skromny słownik: osiem gwiazdek oraz słowa „je…ać”, „wypier…alać”, „pier…olić się”, „mieć wyje…ane”, „walczyć z chu…ami” (czasem jeszcze „je…anymi”) i „ku…wami” czy „za…ebywać wrogów”. Przy czym z tego, co dotychczas było sferą bluzgów i prymitywu, utytułowani akademicy zrobili wręcz rodzaj mowy salonowej czy pałacowej. Inga Iwasiów, profesor polonistyki z Uniwersytetu Szczecińskiego, w „Gazecie Wyborczej” twierdziła, że bluzgi „nie są ani czystą agresją, ani ostrzeżeniem przed atakiem. Stanowią bardzo precyzyjne zdefiniowanie sytuacji, w której nie ma już czasu na nic innego poza ‘wypierdalajcie’”. To słowo „daje możliwość prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy. A dodatkowo mamy katharsis: „Ja po pierwszym dniu protestu zauważyłam, że mnie te wulgaryzmy wzruszają. Jakby się coś uwolniło”.
Powszechna staje się akceptacja prymitywnego i brutalnego języka, akceptacja nowej, totalitarnej nowomowy, za którą idą kolejne wymuszenia, gdy chodzi o specjalne prawa. Coraz więcej politologów, socjologów czy filozofów dostrzega powszechne głupienie oraz infantylizację społeczeństw, a jeszcze szybsze ich elit. Negatywne, a jednocześnie groteskowo zabawne procesy opisywali tacy badacze, jak Guy Debord – „Społeczeństwo spektaklu”; Benjamin Barber – „Skonsumowani. Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli”; Paul Vitz – „Psychologia jako religia. Kult samouwielbienia”; Manfred Spitzer – „Cyfrowa demencja. W jaki sposób pozbawiamy rozumu siebie i swoje dzieci”; Nicholas Carr – „Płytki umysł. Jak Internet wpływa na nasz mózg”.
Niektórzy badacze stawiają ważne pytanie, czy politycy powinni być mądrzejsi od społeczeństwa, w którym funkcjonują, które reprezentują. Albo patrząc od drugiej strony – czy mogą być mądrzejsi, skoro są takim samym produktem tego społeczeństwa jak przeciętni obywatele, wyborcy. Podlegają tym samym procesom i mechanizmom. Infantylizacja czy też głupienie są w tym sensie lekarstwem, przeciwwagą dla specjalizacji bądź wyrafinowania. Wszystko wówczas staje się banalne i trywialne, więc także polityka. A wtedy premiowani są ludzie banalni, opowiadający trywializmy, byleby były one podane w stosownie napuszonym sosie. W gabinecie tworzonym przez Donalda Tuska będzie tego dużo, bo tak od dawna funkcjonują przyszli ministrowie.
Syndrom głupiego i głupszego jest coraz powszechniejszy, dlaczego więc miałby omijać polską politykę. Skutki są takie, że niknie w oczach wolność słowa, wolność nauki, wolność kultury. Wszędzie świetnie się mają terroryzujące większość miernoty, korzystające z parasola antydyskryminacji oraz statusu awangardy, którą oczywiście nie są, skoro najczęściej to piąta woda po kisielu z tego, co robiono nawet 100 lat temu. Zanosi się na to, że będzie okropnie i siermiężnie, choć jest nadzieja, że suma głupoty i infantylizmu to wszystko wysadzi w powietrze.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/671697-pod-nowymi-rzadami-bedzie-zapewne-okropnie-i-siermieznie