Ostatnie doniesienia z Niemiec wskazują, iż mogą one nakazać Brukseli wycofanie się z Fit for 55. Choćby częściowe. Świadczy to nie tylko o tym jak fatalny, zabójczy dla gospodarki jest ten projekt, ale też jakie patologiczne stosunki panują w Unii.
Niemal co dzień dochodzą z Niemiec informacje o coraz większych kłopotach ekonomicznych tego kraju. Niemiecki cud gospodarczy skończył się i nasz zachodni sąsiad jako jedyne państwo G7 popadł w recesję. Wbrew prognozom z początku roku jego gospodarka skurczy się o co najmniej 0,4 proc.. Obok czeskiej, kondycja gospodarki niemieckiej jest teraz najsłabsza w całej w Unii.
Chory człowiek świata
Prawdziwy problem polega na tym, że kłopoty nie wynikają z koniunktury, tylko są strukturalne. Ze względu na zniszczoną infrastrukturę, opóźnioną cyfryzację, brak wykwalifikowanej siły roboczej „The Economist” nazywa Niemcy chorym człowiekiem Europy. Jeszcze gorszą opinię ma sekretarz CDU Carsten Linnemann, który mówi, że Niemcy są wręcz chorym człowiekiem świata.
Według obliczeń Federalnego Urzędu Statystycznego jedna piąta ludności Niemiec jest zagrożona ubóstwem lub wykluczeniem społecznym. Chodzi o 17,3 mln osób. W 2022 roku pogorszyła się sytuacja społeczna i materialna 6,1 milionów Niemców. Dług publiczny jest rekordowy w historii i sięga 2,4 biliona euro. Na każdego Niemca przypada ponad 28 tys. euro. W czerwcu zbankrutowało 50 proc. firm więcej niż rok wcześniej.
Największe problemy dotyczą firm, które mają bezpośredni udział w owej zielonej transformacji czy też unijnemu projektowi napad 55 (tak też można tłumaczyć zwrot fit for 55). Pekao SA podaje, że na świecie w ciągu 3 lat firmy z branży tzw. czystej energii straciły na wartości 38 proc., podczas gdy cały, szeroki rynek urósł o 31 proc. Na porządku dziennym są doniesienia o wycofywaniu się z inwestycji. Bankructwo grozi gigantowi Siemens Energy, gdyż należąca do niego forma Siemens Games przynosi ogromne straty. To drugi co wielkości w Europie i piąty na świecie producent wiatraków prądotwórczych. Siemens Energy zwróciło się więc do rządu o 15 mld euro gwarancji. Bez nich zagrożona jest realizacja zamówień o wartości nawet 100 mld euro.
Pod koniec 2022 roku rząd ratował największego kontrahenta Gazpromu i importera gazu Uniper. W ciągu 2 lat koszty operacji wyniosą 25 mld euro. Ze względu na przedwczesne zużycie wymienić trzeba blisko 15 proc. paneli fotowoltaicznych. Tymczasem ich największy producent Meyer Burger porzuca budowę fabryki w Saksonii-Anhalt i przenosi ją do Stanów Zjednoczonych. Prezes Federacji Niemieckiego Przemysłu Siegfried Russwurm twierdzi, że ze względu na ceny energii produkcja ucieknie z Niemiec za granicę. Według prognoz Federalnej Agencji ds. Sieci, odpowiednika polskiego Urzędu Regulacji Energetyki, do 2030 r. koszt produkcji energii za Odrą może wzrosnąć nawet o 40 proc.
Dolina śmierci
Reuters donosi o narastających problemach europejskich producentów samochodów elektrycznych, zwłaszcza niemieckich - Volkswagena, BMW, Mercedesa. Sprzedaż niby rośnie, ale tylko dlatego, że realizowane są zaległe, opóźnione zamówienia. Nowych nie przybywa, bo pojazdy elektryczne są zbyt drogie i bardzo niepraktyczne w eksploatacji. Producenci niemieccy nie wytrzymują też konkurencji z chińskimi. Niemcy nie będą w stanie też sprostać zamówieniem z powodu problemów w dostawach podstawowych komponentów jak akumulatory. Philip Nothard, dyrektor ds. analiz w firmie Cox Automotive mówi, że cała branża samochodów elektrycznych będzie w latach 2024 - 2027 szła przez dolinę śmierci
Gabor Steingart pisze w magazynie „Focus”:
Niemiecki przemysł motoryzacyjny stoi przed największym wyzwaniem od czasu wynalezienia silnika spalinowego.
Chodzi o to, że przegapił wchodzenie na rynek samochodów elektrycznych i jest daleko w tyle za światową konkurencją. To także kwestia braku infrastruktury. Rząd Scholza uroił sobie, że do 2030 roku będzie w Niemczech milion publicznie dostępnych punktów ładowania samochodów. Teraz jest ich 90 tys., co oznacza, że by osiągnąć wymarzoną liczbę, trzeba by otwierać ok. 340 punktów ładowania dziennie. Na dodatek w 95 proc. energii do zasilania elektryków pochodzi z paliw kopalnych.
Przemysł motoryzacyjny ze swą gigantyczną infrastrukturą fabryk, dostawców, ośrodków szkoleniowych, badawczych stanowił o rozwoju gospodarki i dobrobycie Niemiec. Teraz okazuje się, że produkcja niemieckich elektryków nie rozwija się, bo nie jest w stanie sprostać konkurencji, a przemysł samochodów spalinowych rozwijać się nie może ze względu na ograniczenia narzucane przez szaleńczy projekt napad 55. Nikt nie zarykuje inwestowania w nowe modele, nowe konstrukcje, jeśli za 12 lat nie będą one dopuszczone do eksploatacji. Zagrożonych jest 500 tys. miejsc pracy.
Jeśli upadnie przemysł samochodowy, upadną Niemcy. Przynajmniej Niemcy, jakie znaliśmy do tej poy
— pisze w Focus Gabor Steingart.
Czy Stuttgart, niemieckie miasto samochodowe, stanie się tylko jednym z wielu nowych Detroit w Europie?
— pyta „Politico”.
Ten należący do niemieckiego Axel Springer magazyn dla Unijczyków (tak za „Do rzeczy” nazwijmy mieszkańców Unii) również potwierdza zagrożenie dla pół miliona miejsc pracy w przemyśle samochodowym i 180 tys. w sektorze węglowym.
Statystyki te odzwierciedlają jedynie tak zwane „bezpośrednie miejsca pracy” – nie obejmują osób pracujących dla dostawców sprzętu, warsztatów mechanicznych, firm cateringowych, firm zajmujących się wywozem śmieci, szkół dla dzieci pracowników lokali i tak dalej.
— podaje magazyn.
RWE demontuje farmy wiatrowe, by zrobić miejsce dla kopalni węgla brunatnego w Luetzerath w Nadrenii Północnej-Westfalii. Nowa kopalnia węgla powstaje w Garzweiler przy granicy z Luksemburgiem. Na nowo ruszają elektrownie węglowe. W całych Niemczech pracuje ich już 14 i jedna opalana ropą naftową. Minister finansów Christian Lindner z FDP twierdzi, że rezygnacja z elektrowni węglowych do 2030 r. to błąd. W koalicji trwa kłótnia o to, kto odpowiada za zamknięcie atomowych. Kanclerz Scholz zrzuca winę na poprzedniczkę - Merkel, ale mówi, że energia jądrowa to zdechły koń i wbrew FDP nie zamierza znów uruchamiać reaktorów.
Nagroda pocieszenia dla Timmermansa
Do wielkich kłopotów związanych z napadem 55 odnosi się, choć nie wprost, „Politico”. Karl Mathiesen w artykule „Czy architekt europejskiego zielonego ładu naprawdę rozumie jakie procesy uruchomił” kreśli ponure perspektywy Europy, którą może spotkać taki los jak holenderskie miasteczko Heerle, które całkowicie upadło w połowie lat 70-ych po zaprzestaniu tam wydobycia węgla. Tym architektem jest oczywiście były komisarz Frans Timmermans, który przez część dzieciństwa związany był z tą niegdyś górniczą miejscowością. Zapłaciła ona wielką cenę za zadekretowane zmiany gospodarcze. „Politico” pyta, czy taki los czeka Europę, a zwłaszcza niektóre jej regiony, gdy ostatecznie wdrażany będzie i zostanie przeprowadzony plan Timmermansa. Po 30 latach górnicze miasteczko nieco podniosło się z całkowitego upadku - biedy, plag narkomanii, rozbitych rodzin, rozpadu więzów społecznych, ale nigdy nie odzyskało już dawnej świetności.
To co umyślił Timmenrmans kosztować ma kraje Unii nawet 10 bilionów euro. Jak szacuje Pekao SA wydatki Polski do 2030 roku sięgnąć mają 190 miliardów euro. Wszystko to sumy niewyobrażalne, a „Politco” sugeruje, że Europa ma realizować szaleńczy plan, bo Ursula von der Leyen poczuła zlitowała się nad Timmermansem i chciała go jakoś pocieszyć po tym jak przegrał z nią wyścig o szefowanie Komisji Europejskiej. Chodziło tez oczywiście o przekupienie konkurentów politycznych.
W akcie ułagodzenia socjaldemokratów w Parlamencie Europejskim, którzy byli wściekli, że ich człowiek został ograny (nie został komisarzem - przyp. red.), von der Leyen uczyniła zielony program jednym ze swoich dwóch kluczowych priorytetów i poprosiła Timmermansa, aby mu liderował
— pisze „Politico”.
Pewnie to nieco bardziej jest zniuansowane, ale nawet przy najbardziej sprzyjającej interpretacji brzmi to i tak szaleńczo. Oto genetyczny, rasowo czysty eurokrata Timmermans dostał do ręki zabawkę, czy też powierzono mu zakład doświadczalny zwany Europą, by sobie w nim za 10 bilionów euro poeksperymentował i ukoił żal za stanowiskiem pierwszego władcy kontynentu. Tak czy owak, wolno podejrzewać eurokrację o najpodlejsze motywacje, obsesję, cynizm i paranoje. Ot jeden z przykładów - jak głoszą plotki, Komisja Europejska chce zmniejszyć ochronę wilków w Europie, bo jakiś basior zagryzł ulubione kuce Ursuli von der Leyen.
Wiadomo, że media niemieckie bezpośrednio współpracują z rządem w Berlinie, albo wręcz są na jego usługach. Czy artykuł w „Politico” jest samodzielnym dziełem dziennikarza, czy tekstem pisanym za zamówienie? Trudno rozstrzygnąć, ale znając realia niemieckie mamy prawo podejrzewać najgorsze - że na zlecenie rządu, który z kolei robi co mu niemiecki przemysł, czy wielkie firmy każą.
Miało być tak pięknie. Zadekretowana przez rząd Scholza zielona transformacja - Energiewinde, czyli przejście na energię odnawialną, miało być nowym kołem zamachowym dla niemieckiej gospodarki. Tymczasem staje się kamieniem młyńskim u szyi i tak jak w rzymskiej kaźni katapontismos utopi Niemcy. Czas więc na kolejny zwrot i nowy projekt dla całej Europy, nową wersję napadu 55.
Być może więc te wszystkie wieści płynące zza Odry, a nawet artykuł jak w niemieckim magazynie dla Unijczyków, to przygotowywania na stopniowe wycofywanie się z szaleńczej polityki klimatyzmu. Niemcy muszą brać pod uwagę nastroje w kraju, a Bruksela czerwcowe wybory do Parlamentu Europejskiego.
Jeśli będziemy mieli wkrótce do czynienia z częściową rezygnacją, czy odkładaniem w czasie europejskiego zielonego ładu to nie dlatego, że to zły, szaleńczy projekt, całkowicie oderwanych od rozumu eurokratów, którzy chcą zaprojektować życie 500 milionom ludzi, ale dlatego że Niemcom szkodzi. Inaczej mówiąc gdyby klimatyzm niósł Europejczykom ruinę, wpędzał ich w biedę, ograniczał ich prawa, co w istocie robi, a jednocześnie byłby korzystny dla Niemiec to nie można byłoby mieć nadziei, że władcy Europy mogą z niego zrezygnować. Posłuszeństwo innych państw Bruksela uzyskuje znanym i sprawdzonym sposobem - korumpując rządy pieniędzmi, iluzoryczną pomocą, a ich poszczególnych przedstawicieli stanowiskami i przywilejowymi. Fajnie być niby prezydentem Europy, albo jakimś tam szefem jakiejś organizacji międzynarodowej od tego czy owego. Ba, cała Unia z jej instytucjami i urzędami to jedno wielkie Elizjum dla wybranych. Nikt nie ma takich przywilejów podatkowych (Bruksela to prawdziwy podatkowy raj), emerytalnych, socjalnych co kasta eurokracji i obsługujący ją urzędnicy. Wycofywanie się Brukseli z napadu 55 może być traktowane jako kolejny dowód na, to iż Unią niepodzielnie rządzi Berlin. Niby wszyscy to wiedzą, ale… przed sądem trudno udowodnić.
Refleksji na projektem napad 55 powinien towarzyszyć znacznie głębszy namysł dotyczący ustroju Unii, ale także demokracji choćby Polsce. Jak to możliwe, że ktoś - jakaś instytucja, urząd, czy opętany eurokrata mógł narzucić całemu kontynentowi tak radykalny projekt, który ustawia życie 500 milionom obywateli. Jak to możliwe, że ot tak bez wielkiej debaty całego społeczeństwa, Polska mogła się zgodzić na to, że za 12 lat nie będzie można kupować spalinowych samochodów. Jak owe brednie lewicy o komunikacji zbiorowej mają się do tego, że 40 proc. Polaków mieszka na wsi? Niezależnie od tego jaki będzie rząd nie można już nigdy dopuścić do tego by wielkie pytania, wielkie wątpliwości zbywano bałamutnym stwierdzeniem, że przecież w 2003 roku w referendum na wszystko się zgodziliśmy. Kłamstwo, nieprawda. Nikt nie dawał zgody na to, by jacyś urzędolnicy w Brukseli decydowali czy wolno mieć kominek, grill i czym mamy jeździć. Nie dawaliśmy zgody, by Merkel, Scholz, von der Leyen, czy Timmermans życie nam urządzali.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/671310-czy-berlin-nakaze-brukseli-ograniczenie-zielonego-ladu