Po wyborach nie mamy do czynienia z dyskontynuacją, tylko z restauracją postkomunistycznego porządku. Prof. Markowski robi sobie z nas jaja.
Najlepiej byłoby, gdyby do tej twórczości zastosować radę jej autora: „Ignorować. Po prostu: ignorować!”. Ale prof. Radosław Markowski tak mocno i dość regularnie „bełta błękit w głowie” czytelnikom „Gazety Wyborczej” oraz sympatykom jej partii (to oryginalne, że gazeta musi być poniekąd właścicielką partii), iż można go ignorować w ten sposób, że się zdekonstruuje jego kolejne „odkrycia”. Skądinąd tak oryginalne jak proszek „Ixi” produkowany w PRL, podobno na podstawie wykradzionej przez wywiad SB receptury.
Zacznijmy od mordowania logiki przez profesora Markowskiego, który ma ambicje kreować politykę, a nie ją opisywać. Powiada: „PiS i jego oderwany od rzeczywistości wódz idą na czołowe zderzenie z nową rzeczywistością”. Jeśli Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, to znaczy, że nie jest oderwane od rzeczywistości, tylko najlepiej w niej zakorzenione spośród wszystkich obecnych na polskiej scenie. Gdyby było oderwane, toby nie wygrało. Jeśli mamy nową rzeczywistość, to najsilniejsza partia w Polsce musi i chce się z nią zderzyć. Nie ma w tym ani nic dziwnego, ani nieracjonalnego. Nie da się wrócić do władzy nie zderzając się z rzeczywistością, tym bardziej że każda partia chce ją zmieniać.
Dobrze przynajmniej, że prof. Markowski rozumie, choć sprawia mu to przykrość, iż „kalendarz polityczny daje im [PiS] szanse, by jakoś dotrwać jeszcze cztery miesiące do wyborów samorządowych i później jeszcze dwa do europejskich”. Nie dotrwać, tylko normalnie funkcjonować, bo przecież partia się nie rozwiąże i nie zmieni lidera, choćby prof. Markowski bardzo tego chciał. Nie musi więc do niczego dotrwać.
Chwali się Radosław Markowski, że „zajmuje się naukowo tym, dlaczego na Węgrzech i w Polsce - krajach, które przodowały w rozmontowywaniu komunizmu i miały naturalne podstawy, by ten komunizm z siebie zrzucić - dlaczego później oba te przypadki stały się największymi problemami demokratycznych państw w Europie”. To Europa ma problem z sobą, ale winnych szuka w Polsce i na Węgrzech. Bo jest tak zapalczywie demokratyczna, że strażnikiem tej demokracji może być tylko zamordyzm. Zupełnie jak w Sowietach. Demokratyczne dekoracje to nie demokracja.
Odkrył prof. Markowski, że „byliśmy pierwszym krajem, który przebijał postkomunistyczną drogę do wolności i demokracji, i wtedy właśnie się multiplikuje - tworzy się różne wetujące organy. Nasza konstytucja była przyjęta dopiero osiem lat po obaleniu komunizmu, zatem był bardzo długi okres, kiedy nie było ani tego, co było wcześniej, ani nie było ‘nowego’”. To jakaś naukowa dziecinada, bowiem komuna przeszła do III RP niemal nienaruszona, a tylko zmieniła charakteryzację oraz sukienki.
Konstytucję przyjęto dopiero w 1997 r., a na jej kształt największy wpływ mieli postkomuniści Aleksander Kwaśniewski i Włodzimierz Cimoszewicz. Neokomuna, rządząca w latach 1993-1997, napisała sobie konstytucję w czasach swojego benefisu i świetności, a komunizm wcale nie został obalony, tylko płynnie przekształcony. Bułgaria, Rumunia czy Czechy wcale nie były ostatnimi w odrywaniu się od komuny. Ostatnia była Polska, która wolne wybory miała dopiero w 1991 r., a już dwa lata później komuna wróciła do władzy. Dlatego tamte państwa „w jeden rok miały i nową konstytucję, i nową władzę, i pozbyły się większości aparatczyków”, zaś w Polsce pierwszą „nową władzę” obaliła 4 czerwca 1992 r., komuna dogadana ze swoją agenturą i broniąca jej interesów. A od 1993 r. już sobie trwała legalnie i oficjalnie, decydując o tym, kiedy ma być przyjęta i jaka będzie konstytucja. Radosław Markowski głosi więc bajki dla durnych bachorów.
Profesor Markowski właściwie cały czas opowiada bajki. Twierdzi na przykład, że „dzisiaj niesłychanie istotne jest, aby ludzie zobaczyli, że nastąpiła dyskontynuacja”. Dyskontynuacji po komunie nie było w 1989 r. ani nawet w momencie przyjmowania konstytucji. Dyskontynuacja nastąpiła w 2005 r. – wraz z wygraną PiS, ale już w 2007 r. stare wróciło, znowu w innej sukience i charakteryzacji. W miarę trwała dyskontynuacja nastąpiła w 2015 r., ale przez 8 lat wywoływało to bezwzględne ataki, graniczące z paranoją.
Po 15 października 2023 r. nie mamy do czynienia z dyskontynuacją, tylko z restauracją postkomunistycznego porządku. Prof. Markowski robi sobie z nas jaja, gdy twierdzi, iż „PiS gra na to, by ten okres [przejściowy] się przedłużał, żeby ludzie nie do końca wiedzieli, czy to już jest to nowe, czy jeszcze nie”. Nie chodzi o nowe, tylko o stare. O recydywę starego, czyli rzeczywistości, którą prof. Markowski (i wielu innych) uznaje za swoje naturalne środowisko, ale ono naturalne (w sensie demokratyczne i antykomunistyczne) absolutnie nie jest. To jest przedłużenie komuny, tylko w innych formach. I tak poprzebieranej, żeby nie było widać, co tam jest w środku.
Twierdzi Radosław Markowski, że „skończyło się coś, co przez osiem lat nazywałem selektywną demobilizacją obozu liberalno-demokratycznego. Ruszyły miliony po stronie liberalno-kosmopolityczno-demokratycznych zwolenników UE i przyzwoitego państwa prawa. To odsunęło PiS od władzy, a nie, że nawalili swoją kampanię”. Po pierwsze, to nie był obóz liberalno-demokratyczny, tylko liberalno-postkomunistyczny. I on się nie w pełni mobilizował z tego powodu, że te postkomunistyczne korzenie i wnętrze było widać, więc uczciwi ludzie nie mogli znieść tego, że 30 lat po rzekomym końcu komuny, ona ma się bardzo dobrze w tych nowych szatach i charakteryzacji.
Gdy się prawie cała ta liberalno-postkomunistyczna formacja zjednoczyła przed wyborami 15 października 2023 r. nie było już żadnego powodu, żeby cokolwiek ukrywać. Mógł się nacieszyć prof. Markowski, mogli się ucieszyć byli ubecy i komuniści, których zresztą obecna większość obiecała nagrodzić za niegdysiejsze cierpienia, czyli normalne, a nie specjalne emerytury. Teraz mogą to robić „na bezczela”, bo są częścią „obozu demokratycznego”. Rachu-ciachu i po strachu!
A teraz wystarczy tylko obywatelom dawkować prawdę. „Trzeba uczulić obywateli naszego kraju, zwłaszcza tych, którzy poszli i zagłosowali na demokratyczną opozycję, licząc na to, że pewne rzeczy zostaną załatwione bardzo szybko. Musimy zwrócić im uwagę, że okres kampanijny - a taki będziemy mieli do czerwca - rządzi się swoimi prawami. I że nie wszystko będzie możliwe”. Oczywiście, w wyborczym roku 2024 trzeba łgać i ściemniać na potęgę, żeby się wyborcy nie zbiesili albo nie przejrzeli na oczy. Po wyborach przykręci im się śrubę i co najwyżej mogą sobie pomarudzić.
Prawo i Sprawiedliwość pójdzie „całą swą mocą w kampanię samorządową, a zasoby finansowe mają. Nowa koalicja musi uwzględnić ten fakt”. Czyli chodzi o to, żeby wyborców „obozu demokratycznego” okpić. Nic nowego. Prof. Markowski radzi tylko, żeby wyborców okpić na wyższym, górnolotnym poziomie: „namawiałbym, żeby zająć się sprawami wielkimi, a zostawić troszeczkę na boku drobne retusze polityki finansowej czy rodzinnej”. Co to za wielkie sprawy? W żadnym razie nie Centralny Port Komunikacyjny, tylko „wyzwania antropocenu, wyzwania zagrożenia klimatycznego”. Jak robić wodę z mózgu, to z fajerwerkami.
Jak już prof. Markowski dosiadł kobyłę wielkości, to oczywiście odleciał: „Coraz częściej mówi się, że potrzebne są wręcz trzecie izby parlamentu, do których byliby wybierani młodzi ludzie na 15-, 20-letnie kadencje. I mieli prawo weta wobec izby niższej w sprawach dotyczących przyrody, natury i naszego środowiska”. Dwudziestoletnia kadencja to faktycznie rewelacja. Komuniści takie mieli, ale nawet oni udawali, że są krótsze organizując farsę zwaną wyborami.
Odlot to najprzyjemniejszy skutek wyborów, jednak nie wolno zapomnieć o żądzy krwi, czyli o odwecie. Jak nie ma zemsty, to ludzie nie czują się nasyceni i zaspokojeni. Zemsta jest zatem obowiązkowa: „rozliczenie tego ośmiolecia” W taki sposób, aby nie sprawiać wrażenia „że nic się nie robi albo robi się połowicznie”. Żadnego obcyndalania się: „trzeba robić bardzo stanowczo i bardzo zdecydowanie”. Czyli wybór jest między Nocą św. Bartłomieja a gułagami bądź obozami koncentracyjnymi. I broń Boże, żeby się w to mieszali prawnicy, „bo oni ponadnormatywnie trzymają się litery prawa”. Żadnej litery, żadnego prawa! Za łeb i do łagru albo przynajmniej do ciupy! A z tymi zaganianymi tak żadnych rozmów. Ignorować! Puszczać mimo uszu!
Przecież ci przyszli demokratyczni kapo to „ludzie wykształceni, panujący nad zależnościami przyczynowymi w otaczającym świecie”. Iluż znamy tych wykształconych ponad własną inteligencję. Tych tak bardzo wyrafinowanych, że wystarczą im dwa słowa: wypie…alać” i „je….ać”. A przeciwników trzeba po prostu „z polskiej polityki wyrzucać”. Niech zostanie sama esencja i reprezentowany przez nią „ogląd ejdetyczny” – jak powiedziałby Edmund Husserl. Ostatecznie „demografia i natura mają swoje prawa, i ten elektorat będzie zanikał”. Natomiast tacy jak prof. Markowski będą nieśmiertelni.
Ze starszymi jakoś da się uporać, za to „większym problemem i prawdziwym wyzwaniem dla demokratycznej opozycji jest najmłodszy elektorat”. Nad nim „trzeba się głęboko pochylić, co tam w trawie piszczy”. Żeby ci młodzi nie mieli czasem wolnego wyboru. Wybiorą za nich tacy mędrcy jak Radosław Markowski. Tym bardziej że „oni są niestabilni z definicji i nie można się na to obrażać”. Najlepiej jak młodymi zajmie się Lewica, bo może ich zainteresować „progresywnymi elementami”. Jak w Sowietach w latach 20. i 30. oraz w PRL w latach 50.?
Progresywne jest już to, że „GUS opublikował dane na temat przyznawania się do religijności - aż 6,8 mln Polaków w tym dziesięcioleciu przestało deklarować siebie jako katolików. Gigantyczna, astronomiczna zmiana”. Trzeba capnąć tych ludzi i zastąpić im Boga. Zastąpić klimatem. A wtedy „to by nas ładnie usadowiło międzynarodowo. A jednocześnie byłoby nakręcaniem koniunktury na zajęcie się prawdziwymi problemami, które przed ludzkością i nami”. Jak odlatywać, to daleko. Prof. Markowski poprowadzi. Czuwaj!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/670961-gdy-prof-markowski-odlatuje-w-oddali-widac-zarys-gulagu