I wszystko jasne. Decyzją prezydenta to zwycięski w ostatnich wyborach obóz Prawa i Sprawiedliwości spróbuje stworzyć większość rządową. Szanse są na to oczywiście niewielkie, co zasugerował w orędziu sam Andrzej Duda, wskazując na duże prawdopodobieństwo zaistnienia tzw. drugiego kroku konstytucyjnego, czyli de facto wybrania przez Sejm Donalda Tuska na premiera. Ale najciekawszym politycznym scenariuszem, jaki dziś pojawił się na stole, jest ten trzeci. Czy Polskie Stronnictwo Ludowe ogra wszystkich?
Premier ma w Polsce gigantyczne wpływy. Nawet jeśli jest to premier z partii, która w koalicji rządzącej stanowi zdecydowaną mniejszość. Nawet jeśli ma tylko 32 posłów.
Każdy premier zapisuje się na kartach historii. Można to zrobić lepiej bądź gorzej, ale miejsca w annałach żadnemu szefowi rządu nikt nie odbierze. Premierem pozostaje się w pewnym sensie do końca życia. Nie tylko dlatego, że zwyczajowo tytułuje się tak byłych szefów rządów, ale też uczestniczy w wielu uroczystościach, naradach. Głos byłego premiera zawsze waży więcej, i na podwórku krajowym i na arenie międzynarodowej.
To prestiż, honor, ale przede wszystkim potężna władza, jakiej nie ma nikt inny.
Czy wizja sięgnięcia po nią może skusić Władysława Kosiniaka-Kamysza?
Dziś wie to tylko on sam. Cała reszta to spekulacje i próba wywierania wpływu – z każdej strony.
Ci peeselowcy, którzy tak potępiają w czambuł pomysły dogadywania się z PiS-em, to ludowi jastrzębie, często o bardziej liberalnych poglądach, skupiający się mocniej na igrzyskach rozliczania i przymilaniu się do najbardziej agresywnego elektoratu, niż na elementarnych zagrożeniach dla Polski i wielkim oknie możliwości, jakie otwiera się przed ich formacją. Ale to też ci (dominujący w PSL), którzy jak ognia boją się odium zdrajców i zarzutu porzucenia ustaleń z „demokratyczną opozycją” i przejścia na stronę wroga.
Oczywiście, że są i tacy ludowcy, którzy już dziś woleliby koalicję z PiS niż z liberałami i lewicą. Bo boją się oddania Polski pod niemiecki but, bo nie chcą likwidacji strategicznych projektów inwestycyjnych, bo chcą oszczędzić Polkom i Polakom lewackiej rewolucji, którą szykują Tusk z Wiosną. Wreszcie, bo wiedzą, że nigdy nie mieli możliwości sięgnięcia po tak wiele na szczeblu centralnym. I mogą już nigdy nie mieć.
Realne powody, dla których Władysław Kosiniak-Kamysz może nie wziąć teki premiera, są dwa.
Jeden to strach przed konsekwencjami zaserwowanymi mu przez resztę obozu opozycyjnego. Pałkarze Tuska nie zostawiliby na nim suchej nitki. Byłby wyzywany najgorszymi epitetami, urządzono by mu po prostu piekło. Jemu i być może nawet jego bliskim, bo ta opętana czereda przecież jeńców nie bierze.
Drugim byłaby pewność, że nie da rady skleić sejmowej większości, więc nie będzie sobie tym nawet próbował brudzić rąk. W to rozwiązanie jednak nie wierzę. Władysław Kosiniak-Kamysz to dziś – tu i teraz – chyba jedyny polityk, który jest w stanie utworzyć realną alternatywę dla rządu Donalda Tuska.
Co więcej, już nigdy więcej może tej szansy nie mieć. To obiektywny fakt. Wspólne rządy wielkiej koalicji pod wodzą szefa PO i zarządzanie resortem obrony przez Kosiniaka-Kamysza skończą się przecież mniejszą bądź większą marginalizacją i lidera PSL, i całej partii.
Nie ma się co oszukiwać, PSL nie ma potencjału partii wiodącej, wygrywającej wybory. Nigdy więc nie będzie w stanie „wziąć wszystkiego”. Dziś za to ma szansę wziąć najwięcej i to przy skromnym wyniku wyborczym. W dodatku z dobrą – i samodzielną – perspektywą roku 2025…
Zamiast trzech resortów, rotacyjnego marszałka Sejmu, wpływu na parę spółek i jakichś rządowych agencji, ludowcy mogliby mieć szefa rządu, z 10 ministrów i taką władzę, jakiej nie dała im ani koalicja z Platformą, ani z SLD, ani nadchodząca z 10 różnymi podmiotami.
Przy tak wielkiej partii (a struktury PSL są najliczniejsze na całej scenie, mają ponad 70 tys. członków) i rozbudzonych apetytach to nie lada argument. Zupełnie inaczej też wyglądałoby wdrażanie programu ludowców – jako przyboczni Tuska będą musieli bardziej pilnować Polski przed chorymi planami liberałów i lewicy niż realizować swoje postulaty, zaś w „koalicji polskich spraw” – jak to kiedyś nazwał prezydent Duda – to Kosiniak-Kamysz byłby rozgrywającym i stawiającym warunki programowe.
Co przeważy?
Może prezes PSL zdecyduje, że woli wziąć mniej, ale „nie tracić twarzy”. Może w jego partii niechęć do PiS jest zbyt duża. Może pamięć o licznych nieprzychylnych wypowiedziach polityków Prawa i Sprawiedliwości zbyt świeża? To wszystko niuanse, emocje, sprawy jednak marginalne. Ale w polityce mogą wysunąć się na plan pierwszy.
Może w partii Kosiniaka-Kamysza postawili sobie pytanie: kto nas bardziej oszuka – Kaczyński czy Tusk – i doszli do wniosku, że wolą zaufać liderowi PO? Ale znaczy to, że liczą tylko na jego łaskę, samemu rezygnując z dużej części swojej podmiotowości.
A może chłodna analiza i jeszcze paręnaście dni do namysłu zmieni nastawienie w PSL? Może nawet zdecyduje jakaś drobnostka? Stanowisko żony, rozmowa z bardziej doświadczonym politykiem?
A może Władysław Kosiniak-Kamysz powie: dziś dziękuję za ofertę, ale polityczne procesy są dynamiczne i nieprzewidywalne, nie zamykajmy się na rozmowy za jakiś czas, np. po wyborach samorządowych, do których ludowcy muszą jeszcze pójść na tej fali, która zmieniła układ sił w Sejmie.
Pewne jest, że przed prezesem Polskiego Stronnictwa Ludowego otworzyła się szansa, o jakiej zwykle politycy mogą tylko pomarzyć. Objęcie stanowiska premiera byłoby dla niego zmierzeniem się z wielkim wyzwaniem. Osobistym, politycznym, historycznym.
Ta gra musi kusić.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/669782-o-czym-dzis-mysli-wladyslaw-kosiniak-kamysz
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.