Każdy chce być najsprytniejszy, czyli objąć posadę w pierwszej kolejności, a potem niech się dzieje, co chce, bo usunąć marszałka czy premiera nie jest łatwo.
Kiedy z ust polityków wciąż jeszcze opozycji słychać, że właściwie wszystko jest dopięte na ostatni guzik, gdy chodzi o tworzenie nowego rządu i nikt nikomu krzywdy nie zrobi, trzeba to interpretować odwrotnie. Że „przyjaciele” niczego się tak nie obawiają, jak utopienia w łyżce wody przez deklarujących największą przyjaźń i lojalność, a nawet miłość. Ten stan rzeczy decyduje o nieufności przy podziale stanowisk w rządzie i parlamencie.
Wydawałoby się, że pomysł rotacyjnego sprawowania stanowisk to albo żart, albo jakiś rodzaj fiksum dyrdum na punkcie parytetów i symetrii (we wszechświecie symetria i jej łamanie, także samorzutne, to podstawa). Gdyby tak sądzić, trwałoby się w mylnym błędzie (w tym miejscu tradycyjna uwaga dla Borysa Budki, że to nie błąd językowy, tylko logika i semantyka Lecha Wałęsy). Rotacja to wyraz nadziei i nieufności jednocześnie.
Zacznijmy od nadziei: jeśliby rotacyjnie sprawować funkcje w parlamencie czy rządzie, powinno to zabezpieczyć przed upieraniem się, żeby podzielić wszystko od razu i na długo oraz zagarnąć dla siebie tyle, ile się da. Bo potem z koalicją może być różnie, a co się zdobyło, tego łatwo się nie odda. Okopanie się na stanowiskach może być zresztą stabilizatorem chroniącym przed rozłamami, zerwaniami czy zdradami. Po pierwsze, okopani są zwykle ważnymi postaciami w swoich partiach. Po drugie, z większym zaangażowaniem oraz poświęceniem broni się własnych okopów niż abstrakcyjnych idei czy mniej abstrakcyjnych ideologii. I tak, nawet przypadkiem, można obronić koalicję.
Istotniejsza od nadziei jest chyba jednak nieufność. Na pierwszym poziomie nieufność jako obawa przed niedotrzymaniem słowa, jakoby w razie potrzeby strony się porozumiały, także co do stanowisk. Strony umawiają się na przykład, że jeśli Szymon Hołownia byłby marszałkiem Sejmu, to Magdalena Biejat marszałkiem Senatu, Donald Tusk premierem, a Władysław Kosiniak-Kamysz i Krzysztof Gawkowski wicepremierami i ministrami (odpowiednio MON oraz cyfryzacji). Tylko to byłoby za proste.
Jakiekolwiek układy z Donaldem Tuskiem zakładają (wiedzą to w Trzeciej Drodze, Nowej Lewicy, ale i w Koalicji Obywatelskiej), że nic nie musi być dotrzymane, a poza tym każdy powinien żyć i działać w przekonaniu, że „nie zna dnia ani godziny”. Omówić można cuda niewidy, tylko nic z tego nie wynika, gdy chodzi o trwałość i przewidywalność ustaleń. Dotyczy to także rotacyjności.
Rotacyjność to jednak tylko wytrych. Albo unik. Najważniejsze jest bowiem to, kto obejmie konkretne stanowisko jako pierwszy. Następni w kolejce mogą dowolnie grzać silniki czy ładować baterie, ale zależą od decyzji tych, którzy mają być zrotowani. A oni zajmują właściwie jedyne miejsce, na którym można im nagwizdać. Chyba że ktoś chce pozostać na uboczu wielkiej polityki.
Wyobraźmy sobie, że w ramach rotacji powołano kogoś na rok (albo dwa) na stanowisko marszałka Sejmu czy na funkcję premiera. A ten ktoś (za wiedzą władz własnej formacji) urzęduje sobie przez ten rok (dwa), a potem mówi koalicjantom, że mogą go „pocałować tam, gdzie pan może pana majstra…”. Niby to złamanie reguł, ale praktyczne kroki, żeby taką osobę usunąć grożą rozwaleniem koalicji, do czego jednak koalicjanci nie chcą dopuścić. Atmosfera w koalicji leży i kwiczy, ale ona jednak trwa.
Koszty zbudowania koalicji zdolnej wywalić krnąbrnego okupanta ze stanowiska marszałka czy premiera byłyby duże, bo chyba nie obyłoby się bez dogadania się z częścią opozycji. No i jak by to wyglądało, gdyby swoi występowali przeciwko swoim. Toż to zwyczajna masakra. Wszyscy robiliby dobrą minę do złej gry, ale trwanie koalicji, szczególnie po ośmiu latach rządów PiS byłoby wręcz obowiązkowe. Choćby koalicja przypominała patologiczną rodzinę.
Jeśli w ramach zestawu Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga, Nowa Lewica rozmawiają o wariancie rotacyjnym, to w ciemno można obstawiać, że chodzi o czystą szulerkę. Wszyscy deklarują, że sprawy idą świetnie, tylko pozostaje techniczny problem, kto pierwszy będzie marszałkiem, a kto premierem itd. I każdy chce być tym najsprytniejszym spryciarzem, czyli objąć posadę w pierwszej kolejności. A potem niech się dzieje, co chce, bo usunąć marszałka czy premiera naprawdę nie jest łatwo. I ci, którzy byli pierwsi mogą pokazać następnym w kolejce, jak można im nagwizdać czy w co pocałować.
Całkiem zasadnie można przypuszczać, że wszystkie partie myślą o tym, żeby być tymi pierwszymi, gdy chodzi o obsadę rotacyjnych stanowisk i kombinują, jak wyrolować partnerów, czyli przekonać ich, że to tylko kwestia techniczna, choć wcale tak nie jest. To może utrudnić przyjęcie wariantu rotacyjnego – z obawy o wyrolowanie. Z drugiej strony, brak rotacji też utrudnia dogadanie się, bo potem już może nie być żadnych szans, żeby coś zmienić. To wszystko pewnie potrwa, bo jak się uprawia szulerkę, nigdy nie wiadomo, kiedy przerwać grę, żeby nie dać się wyrolować. Trzeba zatem kupić popcorn, zająć wygodne miejsce i patrzeć, jak „przyjaciele” zastawiają na siebie pułapki i próbują wielopiętrowo zrobić pozostałych w bambuko.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/669536-w-rotacji-stanowisk-opozycja-nie-troszczy-sie-o-parytety