Jak już opozycja musi rządzić, to niech ma do tego jak najmniej okazji, bo wtedy najmniej rozwali. A to gwarantuje powszechna rotacja.
Pomysł „rotacyjnego” marszałka Sejmu jest świetny, a właściwie byłby świetny, gdyby nie był tak skromny. Co to za rotacyjność, gdy marszałek zmienia się co dwa lata, a choćby i co rok? I nawet takie rozwiązanie nie podoba się politykom Polskiego Stronnictwa Ludowego, którzy uważają, że funkcja wiążąca się ze statusem drugiej osoby w państwie powinna być stabilna. No jak, skoro Eduard Bernstein, ideolog niemieckiej socjaldemokracji, uważał, że „ruch jest wszystkim, cel niczym”. Ruch, czyli na przykład rotacja.
Wskazanie jednej osoby z jednej partii, choćby Szymona Hołowni z Polski 2050 czy Włodzimierza Czarzastego z Nowej Lewicy, jako kandydatów do rozrotowanego stanowiska to z jednej strony minimalizm, z drugiej – klasizm czy też niepotrzebny arystokratyzm. Posłów grzejących od wieczoru 15 października 2023 r. rotory urządzeń (maszyn) mających ich dowieźć do sławy i prestiżu jest 248. Czy 246 z nich jest gorszych od panów Hołowni bądź Czarzastego? Oczywiście – nie. A nawet są lepsi, bo są gorsi, czyli w sam raz – gdyby powtórzyć rozumowanie gen. esbecji Zenona Zambika zaprezentowane w filmie Sylwestra Chęcińskiego „Rozmowy kontrolowane”.
Mamy dwa paradygmaty: ruch jest wszystkim i równość jest wszystkim. Do funkcji marszałka Sejmu dorastają zatem wszyscy posłowie (248) Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy. Wszyscy dorastają, choć są tam niewątpliwie gwiazdy, a nawet całkiem spory gwiazdozbiór, żeby wymienić tylko Klaudię Jachirę, Martę Wcisło, Ewę Kołodziej, Agnieszką Pomaską, Aleksandrę Wiśniewską, Barbarę Nowacką, Darię Gosek-Popiołek, Izabelę Leszczynę, Monikę Wielichowską czy Iwonę Hartwich. Nikt więc nie zasługuje na to, żeby być pominiętym, gdy chodzi o rotowanego marszałka.
Najbardziej demokratyczny i wypełniający paradygmaty ruchu oraz równości jest pomysł, żeby każda z 248 osób z KO, TD (albo 3D) i NL pełniła funkcję marszałka. Wprawdzie kłopot mieliby z tym członkowie rządu, ale i tam można by zastosować zasadę rotacji, więc także oni mieliby szansę. Gdyby rotacja odbywała się w cyklu rocznym, na każdą z tych 248 osób przypadałoby 1,47 dnia marszałkowania. Jeśli rotacja miałaby obejmować cztery lata, każdy byłby marszałkiem, czyli drugą osobą w państwie przez 5,88 dni. I wtedy nikomu nie imponowałoby to, że Tomasz Grodzki był w latach 2019-2023 r. aż przez cztery lata trzecią osobą w państwie, czyli marszałkiem Senatu. Wszak bycie drugą osobą nawet przez 1,47 dnia to jest coś więcej niż bycie długo osobą trzecią.
Rotacja co 1,47 dnia (albo nawet co 5,88 dni) ma tę zaletę, że spora część marszałków nigdy nie prowadziłaby obrad Sejmu, gdyż ich zmiana mogłaby nie trafić na zaplanowane posiedzenia Sejmu. Prestiż i sława pozostałyby, choć nie trzeba by się męczyć z prowadzeniem obrad i użerać z posłami. I nawet nie trzeba by się wtedy uczyć regulaminu oraz czytać innych nudnych papierów. No i oczywiście pozostałaby fantastyczna kwestia tytulatury. Każdy z 248 posłów byłby tytułowany marszałkiem, i to pełnym marszałkiem. Poziom zamarszałkowania Sejmu byłby niedościgły być może na stulecia, co samo w sobie już jest wartością.
Rotacja w rządzie też byłaby wskazana i to nie tylko dlatego, by każdy z posłów rządzącej koalicji trafiający do władzy wykonawczej mógł sobie pomarszałkować. Ministrowie może nie powinni się zmieniać co 1,47 dnia, ale już zmiana co tydzień jest do zaakceptowania. I ma same zalety. Przez tydzień nowy minister wprawdzie nie jest w stanie niczego się nauczyć, ale nie jest też w stanie niczego zrobić, czyli niczego rozwalić. Resorty jakoś funkcjonowałyby bez ingerencji ministrów, a oni sami mogliby się skupić wyłącznie na wypinaniu piersi (czy tego drugiego) i pławieniu w sławie oraz prestiżu. W dodatku każdy mógłby rotacyjnie być wicepremierem, choćby przez dwa tygodnie, a nawet przez tydzień.
Pozostaje jeszcze kwestia premiera. To tylko jedno stanowisko, a chętnych jest 313 (248 plus 65), zakładając, że wszystko będzie się obracać w kręgu wybranych 15 października posłów i senatorów z KO, 3D i NL. Rotacja w cyklu rocznym dawałaby premierowi zaledwie 1,17 dnia urzędowania, co mogłoby się okazać za mało. Nawet rotacja w cyklu czteroletnim to tylko 4,66 dni. Ale przecież rotacyjny premier nie musiałby w tym czasie niczego robić, niczego się uczyć, niczego planować. Po prostu byłby.
Rozwiązanie z premierem na 1,17 dnia, a choćby na 4,66 dni ma jednak mankament, bowiem nikt w takiej sytuacji nie poniósłby odpowiedzialności za cokolwiek, tym bardziej gdyby nic nie robił. Może wtedy warto by zostawić sprawę losowi i wskazywać jedną osobę z 313 powiedzmy na miesiąc. Miesięczny premier nadal mógłby nic nie robić, ale bardziej świadomie. I to mogłoby być optymalne rozwiązanie, bo wprawdzie coś dałoby się zepsuć, ale też dałoby się to jeszcze skorygować.
Teraz dla każdego powinno być jasne, że rotacja jako metoda jest znakomita, szczególnie wtedy, gdy po władzy nie sposób się spodziewać czegokolwiek dobrego. A sam ruch związany z rotacją byłby tak absorbujący, że mało byłoby już czasu na ewidentne głupoty. Jak już KO, 3D i NL muszą rządzić, to niech przynajmniej mają do tego jak najmniej okazji, a przecież i tak będą zarobieni – obsługą wielopoziomowej rotacji. Rotacja wszystkim, cel niczym.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/669277-marszalek-sejmu-moglby-sie-zmieniac-co-147-dnia-w-roku