Dzisiejsza Polska w Unii Europejskiej znajduje się w o tyle trudnej sytuacji, że jest jednocześnie krajem dużym i małym, silnym i słabym. Na tyle dużym i silnym, że jest w stanie rozwijać się w sposób niezależny i zrównoważony oraz prowadzić odrębne polityki, a na tyle małym i słabym, że w jej bliskości znajdują się kraje potężniejsze, które są w stanie do pewnego stopnia wpływać na sytuację wewnętrzną Polski i jej relacje z innymi krajami. Niemniej, można śmiało twierdzić, że Polska wyrosła już z okresu zależności i biedy.
W historii III RP (o PRL trudno w tym kontekście wspominać) jest to sytuacja nowa. Jeszcze dziesięć lat temu interes Polski był powszechnie definiowany jako podążanie, zbliżanie się i dostosowywanie do doskonałego wzorca: bogatych i dojrzałych demokracji europejskich. Teraz sytuacja jest odmienna: po pierwsze, Polska znacznie się wzbogaciła, a jej rozwój jest zauważany i stawiany za wzorzec, po drugie, elita polityczna (przynajmniej ta rządząca) ma inne, bardziej suwerenne wyobrażenie interesu kraju, a po trzecie, różnego rodzaju kryzysy w krajach Zachodu są aż nadto widoczne.
Wzrost znaczenia Polski wynikający zarówno z przyczyn wewnętrznych (rozwój, bardziej podmiotowa polityka) jak i zewnętrznych (wojna, różne kryzysy poza Polską) umieścił nas w stanie pośrednim między mało znaczącym krajem Mitteleuropy, podążającym za Niemcami i innymi liderami, a regionalnym mocarstwem. I o ile powrotu do statusu zależnego nie chcemy, to status mocarstwowy jest jeszcze przed nami, choć w zeszłym roku poczuliśmy jego smak. Nie można przy tym liczyć na wsparcie z Europy; co najwyżej ze Stanów Zjednoczonych, i to w zasadzie tylko w dziedzinie szeroko pojętego bezpieczeństwa. Resztę musimy dobudować sami.
Tymczasem europejska machina integracyjna znów ruszyła pełną parą. Niezależnie od pozatraktatowych, mniejszych i większych uzurpacji różnych organów unijnych (choćby dotyczących sądownictwa, którego kształt traktaty pozostawiają przecież państwom członkowskim), szykuje się wielka reforma Unii. Wstępnie wsparta szantażem: bez reformy poszerzenie wspólnoty o nowe kraje nie będzie możliwe.
A wszystko to stało się możliwe dzięki zmianie nastawienia Niemiec, które wraz z nową koalicją, a już szczególnie po wojennym rozsypaniu się mozolnie budowanego przez 30 lat modelu wzrostu, musiały szybko poszukać nowego pomysłu na potęgę i nieustanny wzrost bogactwa. I przestały hamować tendencje federalizacyjne, stając się ich orędownikiem.
Koncepcje dziś dyskutowane na forach unijnych (i niebawem głosowane w Komisji Spraw Konstytucyjnych PE, z poparciem rządów Francji i Niemiec) obejmują wiele spraw, ale z punktu widzenia Polski najważniejsze są: zniesienie zasady weta i ostateczne zastąpienie jej kwalifikowaną większością, nowe obszary kompetencji Unii oraz potężne wzmocnienie straszaka praworządnościowego (dziś jednak ograniczonego). No i, niezależnie od nowych pomysłów, przyjęcie euro.
Oznacza to ni mniej, ni więcej znaczne ograniczenie suwerenności mniejszych, młodszych czy borykających się z trudnymi do przezwyciężenia problemami krajów. Słowem, z jakiegoś powodu słabszych od Francji, Niemiec i ich najbliższych, stałych przybocznych.
I o ile niejedno państwo Unii z uwagi na swoją wielkość lub stan finansów publicznych albo też nastawienie elit czy społeczeństwa nie będzie miało z tym aż tak wielkiego kłopotu (albo po prostu ma nóż na gardle), to dla Polski, z jej pośrednim statusem i ambicjami oraz wyzwaniami – kłopot jest, i to potężny.
Można śmiało powiedzieć, że wejście Polski w głębszą integrację będzie dla nas jednoznacznie niekorzystne. Dla znacznej większości krajów europejskich także, ale po pierwsze, niekoniecznie w takim samym stopniu, a po drugie, niniejszy tekst skupia się na polskich sprawach. A poza tym w polskiej naturze nie leży orzekanie, co jest dobre czy złe dla innych.
Poniżej 10 argumentów, opisujących problem z różnych stron.
Po pierwsze, mamy różne interesy. Tzw. harmonizacja jest dobra, gdy dotyczy wspólnych standardów i nie posuwa się za daleko. Daje pewną kompatybilność. Ale wspólne polityki np. gospodarcze będą działać czyimś kosztem i dla czyjejś korzyści. Nie istnieje przecież gospodarka europejska. Są gospodarki krajów europejskich, a te mają różne charaktery, różny poziom rozwoju i różne interesy.
Po drugie, Unia nie gra czysto. Oddanie kompetencji siłą rzeczy silniejszemu niż jedno państwo centrum decyzyjnemu sprawi, że będziemy na łasce i niełasce gremiów, na które ani polski rząd, ani polskie społeczeństwo nie będą miały wystarczającego wpływu. Wiemy to z doświadczenia. Nordstream, wymuszana transformacja energetyczna, polityka transportowa, arbitralne orzeczenia o praworządności czy jej braku – przykłady można wymieniać bez końca. I nie możemy liczyć na to, że któreś z europejskich mocarstw będzie miało na względzie polski interes. A suwerenne państwo, nawet słabsze, ma narzędzia, by bronić się czy choćby odsunąć zagrożenia na bok.
Po trzecie, ideologia. Unia Europejska – i w ogóle Zachód – są przesiąknięte ideologiami, które są nie tylko obce większości Polaków, ale przede wszystkim generują niezliczone problemy. Na przykład multi-kulti to nie bambinistyczny raj, ale nasilający się konflikt cywilizacji. Pacyfizm w końcu prowadzi do wojny. Gender prowadzi do erozji społeczeństw. A wypieranie własnej kultury i cywilizacji w końcu powoduje, że zostaje ona zastąpiona przez inną – taką, która w siebie wierzy. Ponadto ideologie są tym groźniejsze, że czasami stanowią przykrywkę dla całkiem przyziemnych interesów. Własne państwo także i przed tym potrafi postawić barierę.
Po czwarte, jesteśmy różni. Europejskie społeczeństwa różnią się znacznie pod wieloma względami – wartości, religijności, obyczajów, także politycznych. Głęboka integracja ma te różnice zacierać. Zdaje się, że pierwotnie chodziło o wymazanie nacjonalizmów, które doprowadziły do dwóch wojen światowych. Ale dziś tamte powody należą do odległej przeszłości. A poza tym warto pamiętać, że Polska nie wywołała żadnej wojny od setek lat. My pokojowego współistnienia uczyć się nie musimy.
Po piąte, ujednolicenie szkodzi rozwojowi. Kapitalizm i cywilizacja zachodnia opiera się na różnorodności i konkurencji. To dlatego tak bardzo się rozwinęły. Polska jest różna od innych krajów, i jej model rozwojowy – jak na razie – należy do najbardziej efektywnych w czasach najnowszych. Dotyczy to nie tylko gospodarki, ale i społeczeństwa. Czemu mielibyśmy z tego rezygnować choćby częściowo?
Po szóste, oni nie są lepsi. Częstym argumentem za federalizacją jest chęć podciągnięcia poziomu naszego życia publicznego do „standardów europejskich”. Na pewno w początkowej fazie naszego członkostwa w UE był to argument znaczący. Ale dziś, gdy Polska osiągnęła standard europejski (czasem go przewyższając) w zasadzie w każdej dziedzinie, można na jakość zagranicznych rządów spojrzeć trzeźwiej. To nie Polska zmaga się z przygniatającym zadłużeniem, zastojem gospodarczym czy infrastrukturalnym, bezrobociem, konfliktami społecznymi, rosnącą przestępczością, brakiem bezpieczeństwa granic. A każde z tych zjawisk jest udziałem niejednego kraju Unii. I jest wynikiem błędów i słabości tamtejszych elit. A także korupcji.
Po siódme, nie wiemy, co nas czeka. Proponowana reforma Unii w zasadzie otwiera ją na przyszłe, nieznane jeszcze koncepcje, jednocześnie odbierając państwom członkowskim narzędzia do ich odrzucania. Czy na pewno chcemy podpisać czek in blanco, mając doświadczenia z ostatnich lat? Suwerenność i w tym przypadku stanowi polisę na wypadek szaleństw czy wrogich polityk.
Po ósme, nie płaćmy za cudze błędy. Dzisiejszy trend federalizacyjny nie ma nic wspólnego z odrzuceniem brzemienia krwawej przeszłości Europy. Dzisiejsza Unia, a właściwie NATO jest tu wystarczającym zabezpieczeniem. Chęć ścisłej integracji to ucieczka do przodu, forsowana przez elity, które skutki swych błędów i zaniedbań starają się wrzucić do wspólnego kotła i podzielić się odpowiedzialnością z innymi, którzy prowadzili rozsądniejszą politykę. Na przykład gorący ostatnio temat, jakim jest pakt migracyjny, to wprost próba przerzucenia kosztów katastrofalnej polityki migracyjnej na wszystkich, w tym kraje, które się jej stanowczo sprzeciwiały i zrobiły wiele, by granice swoje (i Unii) chronić.
Po dziewiąte, tego nie będzie się dało odkręcić. Doświadczenie uczy, że łagodna integracja europejska postępuje tylko w jedną stronę, a w drugą – robi się bardzo niesympatycznie. Przykład brytyjski także jest pouczający: konsekwencje, jakie za swoją decyzję poniosła Wielka Brytania, są znacznie i jeszcze nieznane, a przecież trzeba pamiętać, że był to kraj najsłabiej połączony z kontynentem (nawet w porównaniu z dzisiejszym stanem integracji, nie mówiąc o planowanym). No i znacznie silniejszy od Polski. Federalizacja oznacza, że Polska nie będzie miała praktycznej drogi, by z państwa europejskiego wyjść. A o ile dziś Polexit byłby szkodliwy i nierealny, to w dalszej przyszłości może być już tylko nierealny.
Po dziesiąte, własne państwo jest wartością samą w sobie. Można użyć argumentu, że raczej żaden z naszych przodków, którzy walczyli i umierali w niezliczonych wojnach i powstaniach, nie szedł do boju z myślą o Wielkiej Unii. I jest to argument ważki. Ale nie mniej istotny jest taki, że własne państwo pozwala suwerenowi, to jest wspólnocie politycznej, jaką jest naród, kształtować je w sposób o dość swobodny i podmiotowy. Czego o wspólnocie posiadającej status landu czy województwa powiedzieć nie można. Co innego, gdyby istniał europejski naród. Ale nie istnieje, a procesy zachodzące w Europie pozwalają sądzić, że nie powstanie przez najbliższe stulecia.
Unia Europejska jest cenna. Warto było do niej dołączyć i warto się w niej rozwijać. Szkoda byłoby ją zepsuć. A stworzenie państwa europejskiego właśnie ją zepsuje. Nie tylko z wyżej opisywanych, uwzględniających polską perspektywę powodów, ale też innych, obejmujących punkt widzenia pozostałych krajów. Ale to już kwestia na inny tekst.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/665433-dziesiec-powodow-by-unikac-federalizacji