Uznanie nadchodzących wyborów za najważniejsze w trzydziestoleciu jest powszechne i obowiązujące w kampanii 2023 r. Chyba słusznie. Po raz pierwszy od dawna Polacy mają przed sobą bardzo poważną alternatywę, wykraczającą poza wybór tego, kto ich zdaniem będzie lepiej zarządzał krajem. To decyzja o wyborze ścieżki rozwoju na dekady.
Konstrukcja „o tym są te wybory” to anglicyzm z gwary korporacyjnej. Pionierskie zastosowanie należy przyznać Rafałowi Trzaskowskiemu: „O tym właśnie są te wybory, żeby przez cały czas nie były nam zadawane tego typu pytania” (czas kampanii prezydenckiej z 2020 r.).
Konstrukcja zadomowiła się na dobre w języku politycznym i mimo koślawości odgrywa rolę pożyteczną – pozwala bowiem krótko określić istotę i wagę wyborów.
O czym więc są te wybory? To zależy, gdzie ucho przyłożyć, ale wszędzie da się zauważyć powszechne uznawanie nadchodzących wyborów za najważniejsze od początku III RP. Umiejscowienie granicznej daty u zarania nowej Polski nadaje kampanii 2023 r. znaczenie przełomowe oraz kierunkujące nasz kraj na długie lata. Opinia wyziera dosłownie zewsząd – od twitterowych anonimów spod znaku #SilniRazem przez posłów i publicystów do liderów ugrupowań.
Co nam mówią partie
Donald Tusk tak mówił w listopadzie ubiegłego roku: „Jeśli oni wygrają następne wybory, to szlak zostanie wytyczony, być może na dziesięciolecia. […] Całe to nasze marzenie o Polsce wolnej i nowoczesnej, zachodniej w sensie politycznym […] zostanie zaprzepaszczone”.
Jarosław Kaczyński w pewnym sensie wtórował mu w sierpniu tego roku: „To najważniejsze wybory po 1989 r., bo w porównaniu z sytuacją sprzed czterech czy sprzed ośmiu lat sytuacja bardzo się zmieniła”. I wymienił cztery aspekty „najważniejszości”: bezpieczeństwo, gospodarkę, suwerenność i kulturę (cywilizację).
Obaj przywódcy zatem się zgadzają, że październikowy wybór Polaków będzie miał charakter strategiczny. Z tą różnicą, że Donald Tusk, a za nim i cała Platforma wraz z sympatykami i częścią innych podmiotów opozycyjnych, skupia się na znanych od kilku kampanii motywach odciągania Polski od wspólnoty zachodniej, niszczenia demokracji i ogromnych trudności gospodarczych, jakie wiążą się z rządami PiS. Główna linia narracyjna jest potem przekładana na kategorie i języki zrozumiałe dla poszczególnych grup docelowych – tak jak np. zapowiedź, że w razie zwycięstwa Kaczyńskiego nie odbędzie się następny festiwal Jerzego Owsiaka.
Można powiedzieć, że zaletą takiego ujęcia sprawy jest konsekwencja i odwoływanie się do osobistego doświadczenia odbiorców (oczywiście subiektywnego: będą mieli tendencję np. do przeceniania znaczenia inflacji, bo akurat jest wysoka, a lekceważenia bezrobocia, bo akurat jest niskie), a także granie na nadal obecnym polskim poczuciu niższości. Wadą jest ignorowanie zmian, jakie zachodzą i w samej Polsce, i w otaczającym ją świecie.
Z kolei narracja PiS w znacznie większym stopniu uwzględnia dynamikę rzeczywistości. Z jednej strony gramy w wyższej lidze i mamy ogromną szansę – mówi nam Kaczyński. A z drugiej – skala zagrożeń i wyzwań, które czyhają na nas ze wszystkich stron, jest znacznie większa niż jeszcze kilka lat temu. Przekaz taki, poza tym, że jest bliższy rzeczywistości niż Tuskowy, lepiej dociera do zwolenników PiS i niezdecydowanych, bo „mówi, jak jest”. I pokazuje świat jako bardziej złożony. Natomiast może wystraszyć. Jest też łatwiejszy do wyszydzania.
Tak czy inaczej w obydwu głównych narracjach Polska stoi na rozdrożu. I albo ruszy do krainy wiecznej szczęśliwości i miłości, jaką jest zjednoczona Europa, albo wkroczy na ponurą ścieżkę – tym razem już nieodwracalną – Kremla. Lub, jak chcą drudzy, od wyników zależy, czy Polska stanie się bogatszym i bardziej suwerennym, a także bezpieczniejszym krajem, czy rozpłynie się w superpaństwie, a jej powodzenie będzie zależało tylko od przychylności i mądrości Brukseli czy Berlina.
Trzy warstwy debaty
Debata kampanijna odbywa się na z grubsza trzech poziomach, których granice zacierają się, ale są zauważalne.
Pierwsza warstwa to nasilająca się z kampanii na kampanię nawalanka: przekazy oparte albo wyłącznie na emocji, albo na fałszywych informacjach (lub fałszywej interpretacji prawdziwych), albo też odnoszące się do kwestii w gruncie rzeczy nieistotnych dla wyborów. Charakterystycznym przykładem jest tu internetowy terror postaci spod tagu #SilniRazem. Zjawisko nasila się i będzie się nasilać co najmniej z dwóch przyczyn: po pierwsze, ze względu na polaryzację ograniczającą pole rzeczowej dyskusji, a po drugie, z powodu stałego wzrostu znaczenia mediów społecznościowych, które w ostatnich latach osiągnęły awans jakościowy: zaczęły programować nie tylko media tradycyjne, lecz także bieżące decyzje liderów głównych ugrupowań. Jeszcze jedną cechą tej warstwy jest ciągła rotacja wątków, z których wiele nie przeżywa nawet dnia czy dwóch. Do tego poziomu należą też slogany, niektóre o niezbyt wyszukanej formie i treści, jak „października piętnastego pogonimy Kaczyńskiego” czy „piętnastego października pogonimy Tuska szkodnika”.
Drugi poziom ma już charakter merytoryczny, ale wciąż odnosi się do pojedynczych zagadnień albo porównań między dawnymi lub obecnymi rządami antagonisty a dokonaniami komunikującego – realnymi lub obiecywanymi.
Z jednej strony mamy tu do czynienia z obietnicami, na ogół dość ogólnie albo bardzo ogólnie sformułowanymi, a z drugiej – wizjami zagrożeń, jakie mogą wyniknąć z rządów przeciwnika. I tak na przykład Platforma Obywatelska i reszta tzw. opozycji demokratycznej obiecują rzekę pieniędzy z KPO, rozliczenie PiS-owców, dobre relacje z Unią i tak dalej. Prawo i Sprawiedliwość obiecuje natomiast dalszy rozwój, strategiczne inwestycje, wzmacnianie Wojska Polskiego i podmiotowość oraz asertywność w polityce zagranicznej. Konfederacja – wywrócenie stolika, brak rozdawnictwa i powszechny dobrobyt w państwie, które się nie wtrąca.
Na tym poziomie można także uplasować (nieliczne i dość powierzchowne) wizje oraz narracje, jakie roztaczają przed nami partie. Należą do nich perspektywa przywrócenia praworządności, wzmocnienia pozycji Polski czy przyznania różnym grupom należnych im praw. Niektóre z narracji mają charakter negatywny – choćby ta o Niemcach, które nie będą nam narzucać polityki, o zerwaniu trwającego od niemal dwóch dekad tajnego duumwiratu PO-PiS lub o potrząsaniu szabelką i wciąganiu Polski w wojnę.
Kampania jaka jest, każdy widzi. Codzienna debata nie różni się specjalnie od tych, które znamy z poprzednich okresów, poza intensywnością polaryzacji – co wynika z coraz większego udziału mediów społecznościowych (czyli tysięcy i milionów kanałów tworzonych przez samych komunikatorów), ale także z wyjątkowej, deklarowanej przez wielu liderów oraz komentatorów wagi tych wyborów. Oprócz powyższej deklaracji w pierwszej i drugiej warstwie kampanii nie widać jednak zbyt wielu znaków tej „najważniejszości”. Przecież pohukiwania o tym, że „wolna Polska was rozliczy”, albo przekonywanie, że konkurent będzie rządził gorzej, nie są żadną nowością ani nie stanowią o wyjątkowości.
Gdzie jest najważniejsze?
Jeśli chcemy odnaleźć prawdziwą, wyjątkową wagę październikowego (lub wiosennego, przy konieczności powtórzenia wyborów) werdyktu narodu, to musimy się dokopać do warstwy trzeciej, także widocznej, choć rzadko w przekazach dnia czy bieżących przemówieniach polityków. A przede wszystkim uwzględnić kontekst zewnętrzny, bo widać coraz wyraźniej, że waga wyborów jest ściśle skorelowana z wydarzeniami i ze zmianami na świecie.
Można postawić tezę, że „najważniejszość” bierze się z zewnątrz. A dokładniej, z zewnątrz i od wewnątrz, ale gdyby nie zmiany na świecie, polskie czynniki wewnętrzne mogłyby jeszcze przez jakiś czas pozostać w cieniu. A wtedy obecna kampania nie różniłaby się jakościowo od poprzednich. Suweren wybierałby – jak przez większość III RP – między w gruncie rzeczy podobnymi ofertami: odmiennymi w warstwie narracyjnej, stylistycznej oraz dotyczącej polityki wewnętrznej, ale w zasadzie identycznymi, jeśli chodzi o umiejscowienie Polski na światowej czy kontynentalnej szachownicy i wszystkie wynikające z tego konsekwencje. Oczywiście, stosunkowo niewielkie różnice między ugrupowaniami po latach dają znacznie różniące się skutki (np. inny poziom korupcji czy podejście do projektów strategicznych), ale w krótko trwającej kampanii tego nie widać. Głosujemy wszak na obietnice oraz wiarygodność.
Co zatem się zmieniło? Można udzielić prostej odpowiedzi, i taką też w kampanii czasem słyszymy, że wojna na Ukrainie rozregulowała dotychczasowy model funkcjonowania Europy na tyle (a czy będzie odbudowany, czy nie, to już odrębna kwestia), że można zająć nową pozycję. I to oczywiście prawda, ale dalece nie cała.
Co jeszcze się zmieniło?
Zacznijmy od czynnika wewnętrznego, który przy innej – spokojniejszej – sytuacji międzynarodowej mógłby jeszcze przez jakiś czas pozostać uśpiony, ale wśród gwałtownych zmian zaczyna mieć coraz cięższą wagę. To model zdywersyfikowanej, prawie niezoligarchizowanej gospodarki eksportowej i powiązany z nim sukces gospodarczy. Świadomość szybkiego i stabilnego rozwoju Polski nie jest oczywiście żadną nowością, ale w ostatnich latach nastąpiła zmiana jakościowa, którą nie każdy zauważył, nawet wśród rządzących. Polska – niepostrzeżenie – przestaje być gospodarką zależną czy to od poszczególnych partnerów, czy to od środków unijnych. Można to ująć tak, że wzrost gospodarczy stał się dużo bardziej suwerenny, choć przecież Polska jest bardzo głęboko zanurzona w globalizacji. Czyli staliśmy (stajemy) się podmiotem, a nie przedmiotem.
Nie wgłębiając się w analizy, można to rozpoznać po kilku wybranych zjawiskach i nie chodzi tu bynajmniej o procent średniej unijnej czy niemieckiej, jaki osiągnął nasz PKB. Po pierwsze, Polska jest na dobrej drodze do posiadania pełnej i szeroko rozumianej bazy niezbędnej do suwerennej polityki rozwojowej. Podkreślmy, szeroko rozumianej: od silnej armii i innych służb zapewniających bezpieczeństwo przez własną stabilną walutę do rozbudowanej infrastruktury energetycznej, transportowej i logistycznej. Inwestorzy umieją to docenić. Po drugie, bieżąca koniunktura u naszego najważniejszego partnera gospodarczego, Niemiec, nie powoduje już bliźniaczych zjawisk u nas. Zależność pozostaje, ale zmieniła charakter – jest dużo bardziej wzajemna. Po trzecie, jak pokazuje przykład braku KPO, Polska może sobie radzić w warunkach ograniczenia napływu środków unijnych. Lepiej niż wiele krajów, które środki otrzymują.
Proces przechodzenia do gospodarczej ekstraklasy oczywiście nie jest jeszcze zakończony – brakuje nam wciąż pewnych elementów, takich jak dostatek kapitału krajowego lub przynajmniej udomowionego, najwyższe technologie wytwarzane w kraju, można mieć zastrzeżenia do stopnia (choć nie do tempa) robotyzacji, zdecydowanie także jest za mało polskich marek rozpoznawalnych w świecie. Można jednak powiedzieć, że Polska wyrywa się z osławionej pułapki średniego rozwoju, a przede wszystkim wyrwała się z niewoli rozwoju zależnego.
To wszystko nabiera szczególnego znaczenia na tle zjawisk za granicą. Wojna ukraińska nadała Polsce kluczowe znaczenie jako kraju, który pierwszy pospieszył z pomocą i stał się zapleczem frontu, bez czego Moskwa zapewne już by zwyciężyła (choć na pewno nie w ciągu trzech dni). Ważniejsze są jednak skutki w przyszłości: nasz kraj już pełni funkcję kluczowego bastionu i węzła NATO, co jest pozycją trwałą. Daleko idąca rozbudowa Wojska Polskiego wraz z logistyką będzie rodziła polityczne skutki na dziesięciolecia. To, wraz z umiejscowieniem naszego kraju w światowych łańcuchach wartości oraz ze zdrowymi podstawami długotrwałego rozwoju, oznacza, że region nie wróci do pozycji zależnej, a przynajmniej próby odbudowania takiej roli przez Niemcy (nawet z hipotetycznym błogosławieństwem USA i starej UE) będą niezwykle utrudnione, a w Mitteleuropie będzie ziała dziura.
Blok środkowoeuropejski nabierze tym większego potencjału, im bardziej podmiotową postawę przyjmie oraz im większy kryzys (nie tyle gospodarczy, ile społeczno-polityczny) ogarnie starą Europę wraz z jej liderem. A im bardziej podmiotowy i rozwinięty będzie region, tym mniejsze szanse na stworzenie rzeczywistego superpaństwa europejskiego, w którym z kolei elity Zachodu (na szczęście nie wszystkie) upatrują ucieczki do przodu i rozwiązania wszystkich problemów kontynentu.
Bardzo istotny we wzroście pozycji Polski jest także aspekt public relations. Nasz kraj pokazuje na własnym przykładzie, że istnieje alternatywa dla wykutych w Berlinie czy Brukseli wzorców doskonałości.
Można napisać jeszcze setki alarmujących artykułów, raportów i rezolucji o stanie polskiej demokracji albo poszanowaniu środowiska, można blokować w nieskończoność KPO (a może i coś więcej). Na krótką, a nawet średnią metę jest to taktyka dość skuteczna, także wobec europejskiej opinii publicznej. Na dłuższą jednak metę trudno zamknąć oczy na fakty, że Polska rozwija się i unowocześnia szybciej niż inne kraje UE, że panuje w niej porządek i bezpieczeństwo, niszcząca kultura woke ma w niej bardzo ograniczone oddziaływanie, a zarazem kraj jest przyjazny dla inwestorów i (prawdziwych) uchodźców. A władze i – przede wszystkim – naród są zdecydowani chronić swój dorobek.
I te fakty są widoczne. Zachodnie media, zarówno tradycyjne, jak i społecznościowe, są dziś pełne analiz i świadectw na temat właściwego kierunku rozwoju Polski, często w zestawieniu z przykładami negatywnymi, pochodzącymi z bogatych krajów – liderów Zachodu. Dla przyzwoitości do peanów dodaje się czasem zastrzeżenie „ale praworządność” czy „braki kapitałowe”, ale niewiele ponad to. Polskę jako kraj zacofany i rządzony przez głupców przedstawiają już chyba tylko ośrodki rosyjskie i białoruskie oraz ich poputcziki. Plus zakompleksiona część Polaków.
O czym nie są te wybory
Przyszły stabilny rząd może stworzyć albo Prawo i Sprawiedliwość, albo Platforma Obywatelska. Dodatkowi koalicjanci nie spowodują zmiany generalnego kierunku polityki. Korekty, jakie wprowadzą, będą się w nim mieściły. Nie ma zatem mowy o „wywracaniu stolika”. Możliwe są tylko dwa scenariusze: albo PiS będzie prowadzić politykę, jaką znamy od niemal ośmiu lat, albo PO będzie prowadzić politykę, jaką znamy z poprzednich ośmiu lat. Oczywiście nie oznacza to literalnej kontynuacji polityk, ale kontynuację paradygmatów.
Do podobieństw na pewno należy chęć pozostania w strukturach zachodnich. Żadna mająca szanse na wejście do Sejmu partia (nie tylko dwie główne) nie proponuje ani nie zamierza opuszczać NATO czy Unii Europejskiej, choć oczywiście entuzjazm wobec tych organizacji, zwłaszcza drugiej, plasuje się na różnych poziomach. Żadnych exitów jednak nie będzie, przynajmniej w perspektywie kilku kadencji.
Nikt także nie zamierza zmieniać modelu gospodarczego opartego na głębokiej globalizacji (z akcentem kontynentalnym) i eksporcie. Nie widać także wrogości wobec inwestorów zagranicznych, choć w kwestii wsparcia rozwoju polskiego kapitału ujawniają się pewne różnice.
Potencjalni liderzy nowej koalicji nie będą także wkraczać na ścieżkę rozbrojenia, choć tempo i sposób zbrojeń zapewne będą się różnić.
Trudno też sądzić, że w przypadku zwycięstwa PO rozpoczęte przez rządy PiS inwestycje infrastrukturalne zostaną porzucone, choć mogą być spowolnione (jak to się stało w przypadku gazoportu) lub ograniczone.
Też wątpliwe, by Platforma wycofała się z programów socjalnych, przynajmniej w sposób szybki i spektakularny. Do tego musiałaby mieć bardzo silny mandat społeczny, a właściwie – samodzielne rządy, i to z bezpiecznym zapasem mandatów. Może natomiast programy rozwadniać, np. przez brak indeksacji czy ograniczanie grup uprawnionych. W każdym razie na konfederacką wizję „braku rozdawnictwa” nie ma raczej szans.
O co zatem gramy?
Lista zasadniczych rozbieżności jest długa i w kontekście zmian zachodzących w Europie (na czele ze zmianą podejścia Niemiec do głębokiej integracji europejskiej) – zasadnicza.
Przede wszystkim Platforma Obywatelska poprze główne pomysły zmierzające w kierunku wejścia Polski do grona „pierwszej prędkości”, a także utworzenia państwa europejskiego. Może nie wszystko i nie od razu, ale dzisiejszy kierunek zostanie zmieniony. Nowa polityka będzie toczyć się dwoma nurtami.
Jeden będzie polegał na zgodzie na przesuwanie najróżniejszych kompetencji do unijnego centrum. Przykładów mamy aż nadto. Od najbardziej okrzyczanych, takich jak rezygnacja z oporu wobec zniesienia zasady jednomyślności czy choćby przyjęcia euro (co nie jest niczym innym, jak rezygnacją z banku centralnego) przez głośną ostatnio kwestię nadzoru nad lasami państwowymi i „autonomię strategiczną”, czyli dążenie do budowy europejskiej armii, do zwiększenia roli Parlamentu Europejskiego czy utworzenia unii bankowej, czyli rezygnacji z własnego nadzoru finansowego. Do kompetencji strukturalnych dochodzą jeszcze zmiany w doktrynie – uznanie prymatu prawa unijnego czy prawa trybunałów do ingerencji w polski proces legislacyjny czy sądowy.
Drugi natomiast nurt, mniej spektakularny, ale nie mniej znaczący, będzie polegał na zwiększeniu roli samorządów. W otoczeniu Platformy i środowisk pokrewnych powstało już wiele całkiem konkretnych projektów, które zakładają m.in. wprowadzenie czysto samorządowych województw (a to i tak jeden z bardziej zachowawczych pomysłów). Na baczną uwagę zasługują także koncepcje ustanowienia samorządów bezpośrednimi dysponentami środków unijnych.
Możliwe postępy usamorządowienia Polski spowodują nie tylko faktyczną zmianę ustroju unitarnego w federalny, co zresztą nie ma uzasadnienia ani w tradycji, ani strukturze narodowościowej, ani tym bardziej sytuacji międzynarodowej, lecz także zmienią model rozwoju regionalnego. Potężne, bogate, samodzielne i zoligarchizowane samorządy wojewódzkie nie znajdą się bliżej zwykłych ludzi, tak jak dzisiaj nie są, ale będą dysponować o wiele większą władzą.
Czyli Polska jako jednolita wspólnota narodu politycznego będzie rozmywana od góry i od dołu. Oczywiście, można niejedno tutaj zarzucić i rządom PiS, zwłaszcza w kwestii „góry” (zgoda na kamienie milowe KPO czy Fit for 55). Obecna władza nie jest przecież antyunijna i nie ustrzegła się błędów. Można jednak założyć, że będzie stawiać coraz silniejszy opór różnym europejskim zapędom, czego już dokonywała. A w kwestii federalizacji, czyli usamorządowienia państwa polskiego, można obecnej władzy zaufać – nie zrobiła nic w tej sprawie, wręcz przeciwnie.
Na tym właściwie można zakończyć wyliczanie kluczowych różnic, pozostałe polityki jednej i drugiej ekipy są bowiem właściwie pochodną odmienności pierwotnych albo mają znaczenie drugorzędne.
Na przykład unijne pomysły na tzw. europejskich championów, czyli największe firmy mające cieszyć się preferencjami, stoją w całkowitej sprzeczności z polityką rządu Zjednoczonej Prawicy, który przecież zrobił wiele, by stworzyć podobnych championów, tyle że na skalę kraju. Czy polityka migracyjna: gdyby rząd PiS podążał za życzeniami Brukseli, Berlina czy nawet Rzymu, musielibyśmy przyjąć całkowicie inną logikę w tej sprawie. Podobnie z polityką energetyczną, która w wykonaniu obecnej ekipy nie jest wprawdzie radykalnie odmienna od europejskiej czy niemieckiej, ale nawet relatywnie niewielkie „samowolne” odchylenia są trudne do zaakceptowania, zwłaszcza przez naszych partnerów zza Odry. Również sprawy cywilizacyjno-światopoglądowe, które z polskiego punktu widzenia należą do kwestii stanowiących o tożsamości, z perspektywy unijnych gabinetów są czymś w rodzaju niezgodności, niekompatybilności z paneuropejskim wzorcem.
Czy wreszcie potężne zagadnienie bezpieczeństwa w ujęciu militarnym i geopolitycznym, czyli sojusze – wprawdzie nic realnego nie może zagrozić polskiemu zaangażowaniu w NATO, ale już intensywność budowy wschodniej flanki, akcenty bilateralne czy regionalne, a także skala i charakter wsparcia dla Ukrainy mogą stać się pochodną bardziej atlantyckiego czy bardziej kontynentalnego podejścia nowego rządu.
Podsumowując: można z niewielkim tylko uproszczeniem zredukować ogromne obszary różnic między spodziewaną polityką rządu pod wodzą PiS lub PO do ich podejścia do integracji europejskiej, szczególnie w wymiarach strukturalnym i politycznym. Można to (nieco prostacko) określić jako wybór między podążaniem za Brukselą lub Waszyngtonem, bez rezygnacji z żadnego z nich.
Z bardzo ważnym zastrzeżeniem: wybór kierunku brukselskiego będzie bardziej wiążący i brzemienny w trwałe skutki, ponieważ będzie oznaczał dalsze zrzekanie się kolejnych elementów suwerenności, i to w tempie przyspieszonym. Amerykanie tego nie żądają.
W spokojnych czasach unijne naciski nie były aż tak silne i pospieszne. I to nie tylko dlatego, że Polska zwykle nie stawiała oporu, ale przede wszystkim dlatego, że stawiały go Merkelowskie Niemcy – przez kilkanaście lat wielki hamulcowy budowy państwa europejskiego. Dzisiaj Republika Federalna jednoznacznie naciska na jego stworzenie, co stawia nas przed zupełnie nowymi i dramatycznymi dylematami sprowadzającymi się do pytania: Czy na dziesięciolecia wejść w wielki organizm Europy, być może tonącej, i związać z nią los na dobre i złe, nie mając przy tym dostatecznej wagi i siły, by współsterować kontynentem? Czy może lepiej – nie zrywając przecież żadnych więzów – postawić na budowę własnej siły i podmiotowości, szukając porozumień bez pośrednictwa unijnych central, być może tracąc miliardy euro, ale zachowując wolną rękę i niewielki, ale bezpieczny dystans?
Zapewne nie każdy wyborca, skreślający 15 października kartę, będzie miał przed oczami tak opisany wybór. W gruncie rzeczy o tym są jednak te wybory.
Tekst opublikowany w kwartalniku „Rzeczy Wspólne”.*
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/664896-stoimy-na-rozdrozu-o-tym-sa-te-wybory