Ilu było ludzi? Mniej niż zakładano. Czy to był przełomowy impuls na ostatnią prostą kampanii? Nie. Czy kibole Tuska wytrwają w swoim wzmożeniu do wyborów? Tak. I to szef Platformy może uznać za swój największy marszowy sukces. Trochę mało.
Czy nienawiścią da się wygrać wybory? Czy może ona zastąpić propozycje programowe? Albo raczej: czy może je zasłonić? Bo przecież gdyby liderzy Platformy otwarcie mówili, co zamierzają zrobić po przejęciu władzy (np. zgodzić się na pakt migracyjny - zgodnie z czerwcowym głosowaniem w Parlamencie Europejskim, pozwolić Niemcom na „reformę” Unii oznaczającą kres suwerenności jej członków, sprywatyzować pozostałe bądź zrenacjonalizowane państwowe przedsiębiorstwa, podnieść wiek emerytalny, a obciąć transfery społeczne), to nawet na te 30% poparcia nie mieliby żadnych szans.
W Polsce to jednak nie przejdzie. Zbyt poważnym jesteśmy państwem, zbyt poważnym narodem, w zbyt poważnych żyjemy czasach i w zbyt poważnym położeniu, by dało się urobić pustą, agresywną papką jakieś 8-9 mln ludzi.
Trudno pojąć, dlaczego liderzy Platformy jeszcze tego nie zrozumieli? Do kolejnych wyborów idą z tą samą strategią, choć z nieco innym opakowaniem. PiS doskonale zna słabe strony Donalda Tuska - jeden z największych elektoratów negatywnych i bagaż fatalnych rządów (odczuwalnych zwłaszcza dla zwykłych ludzi) za jego premierostwa. Nic więc dziwnego, że swoją kampanię w dużej mierze skupił na nim. Jest co przypominać, a co Tusk wolałby nam z pamięci wymazać.
Co ma do dyspozycji lider PO? Niespecjalnie ma się czym pochwalić z lat 2007-2014, nie za bardzo jest wiarygodny, a w dodatku jest wyjątkowo niesamodzielny, uzależniony od politycznej woli swoich niemieckich protektorów.
Nakręca więc emocje, a jednocześnie daje swoim fanatykom poczucie (fałszywe) przynależności do elity. Kupuje ich pozorem awansu społecznego. Jego wyborcy mają się czuć fajnopolakami z pogardliwą wyższością patrzącymi na myślących inaczej, a spajać ma ich nienawiść, jedna z najsilniejszych emocji. Wciskał kit ze sceny o uśmiechniętych uczestnikach marszu, ale doprecyzujmy: te uśmiechy to w rzeczywistości rynsztokowy rechot pseudoelity, która przebiera długimi (bo ich największy wróg ma przecież krótkie, he, he…) nóżkami na spodziewane przejęcie władzy przez ich ulubieńca.
Wiele minut zmarnowałem tej niedzieli przed ekranem z włączonym TVN24, by dowiedzieć się, co kieruje ludźmi życzącymi Polsce tak źle, że chcą ją ponownie oddać w ręce Tuska. Nie dowiedziałem się. Pracownicy stacji podtykali mikrofony kolejnym osobom i pytali: o emocje, wrażenia, atmosferę, cel przyjazdu itd. I tak się lała ta woda: że trzeba coś zmienić, że już dłużej nie można wytrzymać, że ma się żyć wszystkim lepiej, że wstyd im za władzę, że musimy wrócić do Europy, że kobiety są poniewierane, a gospodarczo kraj jest na skraju katastrofy. Czyli albo pustosłowie, albo bzdury.
Co sobie myśli na takim marszu reporter TVN24? Chyba czuje dumę, że jego i kolegów robota przynosi tak dorodne owoce. Ci ludzie mówią wszak kalkami językowymi, którymi faszerują się na co dzień. Nie potrafią wymienić ani jednego konkretnego powodu, dla którego żyje im się gorzej (fakt, że taktycznie niespecjalnie są o to indagowani), niewielkie mają pojęcie o polityce międzynarodowej i zamordystycznych planach, jakie szykują dla nich brukselscy decydenci. Ale zostali wyhodowani w nienawiści do rzekomo zacofanych prawicowych (tfu!) polityków i sympatyzującego z nimi motłochu. Są lepsi. Mądrzejsi. Nowocześniejsi. Światowi. Zabawni. I utwardzani w tym poczuciu pod szyldem „całej prawdy całą dobę”.
To przepis na kolejne wielkie zdziwienie, które w tym roku przypadnie na 15 października. Pozostały dwa tygodnie, już niewiele może się wydarzyć, a marsz nie pomoże Platformie w przejęciu władzy. Nie tylko dlatego, że nie było na ulicach Warszawy miliona ludzi (bo nie było - kto nie wierzy, niech wytnie sobie z mapy trybuny Stadionu Narodowego i spróbuje je zmieścić 20 razy na trasie marszu), choć ci, którzy przyszli, i tak będą przekonani, że było ich tyle, co mieszkańców w połowie stolicy.
Marsz niewiele zmieni, bo był zorganizowany dla już przekonanych wyborców PO. Nawet nie całej opozycji. Włodzimierz Czarzasty mógł tylko bezradnie stać za plecami Michała Kołodziejczaka, gdy ten namawiał zebranych do głosowania na Platformę. Władysław Kosiniak-Kamysz pewnie odetchnął z ulgą - słusznie zrobił odmawiając Tuskowi autoryzacji jego imprezy.
Wodzowi Platformy pozostało 12 dni na powtarzanie swoich zaklęć, udawanie niewiniątka, fałszywe opowieści o miłości (przypomina się świetnie zrywająca z niego teflon książka „Daleko od miłości” Pawła Reszki i Michała Majewskiego).
Co później? Spodziewajmy się najgorszego – oskarżeń o fałszerstwo wyborcze i tysiąca nowych Wietnamów. Inaczej nie umie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/664832-tuskowi-pozostalo-12-dni-na-zaklecia-i-falszywa-milosc