Władza nie jest od deklarowania miłości do ludzi, tylko od dobrej organizacji zaspokajania ich potrzeb. Miłość ludzie bez trudu znajdują sobie sami.
„Ja wiem, pisowcy nas nie kochają. Ale my ich będziemy tak długo kochać, aż oni nas wreszcie pokochają” – to mógł (i w każdej chwili może) powiedzieć Donald Tusk. Ale powiedział nadszyszkownik Kilkujadek (grany przez Jerzego Stuhra) w filmie Juliusza Machulskiego „Kingsajz”. Zamiast „pisowcy” było „poloktowcy”. Kilkujadkowi chodziło o miłość, która jest opresją, natarczywością, a w końcu zniewoleniem. Mimo że miłość kojarzy się z czymś zupełnie innym.
15 września 2023 r. na wiecu w Skarżysku-Kamiennej Tusk oświadczył: „Kiedyś bardzo dawno temu powiedziałem, że miłość jest ważniejsza od władzy. Pisowcy się z tego śmiali, a wydaje się to dosyć oczywiste. Bo najgorsza to jest władza bez miłości. (…) Zwracam się do tych, którzy dzisiaj rządzą Polską. Jeśli nie potrafisz kochać swoich bliskich, jeśli nie potrafisz pokochać ludzi, Polek i Polaków, którzy może mają trochę inne poglądy, ale są sobą, chcą lepszej Polski, chcą dobrego życia, jeśli nie potraficie kochać, to przeproście i odejdźcie”. To „odejdźcie” było łaską, bo Tusk dał do zrozumienia, że mógłby użyć pięknego określenia (że pięknego, to przekonują profesorowie na służbie Tuska) „wypie…alajcie”.
Nie ma w polskiej polityce drugiego takiego egzemplarza jak Tusk, potrafiącego tak bardzo kochać. Od czasu powrotu do polskiej polityki i słynnej „Ody do miłości” wygłoszonej 3 lipca 2021 r. ta miłość jest coraz mocniejsza i intensywniejsza. Tylko pozornie może to wyglądać na skrajną nienawiść. W istocie jest miłością – wystarczy zastosować słownik George’a Orwella (z powieści „Rok 1984”). Tam jak byk zapisano: „Wojna to pokój. Wolność to niewola. Ignorancja to siła”. Czyli jest oczywiste, że nienawiść to miłość.
Tusk, podobnie jak nadszyszkownik Kilkujadek, jest gotów tak długo kochać, aż sam zostanie pokochany. On cały jest bowiem miłością. W języku polskim nie ma dobrego określenia na taką miłość, ale istnieje ono w niemieckim, czyli języku domowym dziadków Tuska, w którym wyrastali jego rodzice. A ponieważ wszystko, co jest w Berlinie jest lepsze od tego, co w Warszawie, zatem adekwatne wydaje się tu niemieckie określenie „Hassliebe”, czyli nienawistna miłość. Jaka by nie była, to jednak miłość.
Jak już mamy za sobą kwestie semantyczne, to pora przedstawić plan Tuska na szerzenie „Hassliebe”. „Chcę, żebyśmy wszyscy pokazali się w Warszawie z tymi biało-czerwonymi sercami i w tych sercach będziemy mieli naszą ojczyznę, i naszych bliskich. Chcę, abyśmy głośno i wyraźnie powiedzieli, że nie chcemy już więcej władzy, która nie umie kochać innych ludzi” - stwierdził Donald Tusk. Władza Tuska oczywiście umie kochać ludzi, tak jak potrafił to nadszyszkownik Kilkujadek. I jest tylko kwestią czasu, kiedy ci obdarzani miłością odpowiedzą na to uczucie.
Kochanie innych ludzi musi przynieść efekt. Najpewniej w taki sposób, w jaki opisał to George Orwell w swej innej książce – „Folwark zwierzęcy”: „Zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł się połapać, kto jest kim”. Właśnie o to chodzi, żeby nikt nie mógł się połapać czy miłość to nienawiść, bo wtedy tym szybciej i mocniej pokocha, gdyż miłości od nienawiści nie da się odróżnić („Hassliebe”).
Co do „biało-czerwonych serc, [w których] będziemy mieli naszą ojczyznę, i naszych bliskich”, to sprawa też jest prosta. Naklejki w formie biało-czerwonych serc wyglądają jak puste w środku (szczególnie na tle białych koszul, czyli organizacyjnego umundurowania), więc przeleci przez nie wszystko, łącznie z „naszą ojczyzną” i „naszymi bliskimi”. Takie serca są właściwie nieskończenie pojemne, bo stanowią tylko dziurę. Zwykłe serce ma ograniczoną pojemność.
Deklaracje miłości to najpowszechniejszy atrybut oszustów (nie tylko matrymonialnych). Zadeklarować można takie uczucie, że blednie przy tym miłość z opowiadania Ericha Segala i filmu Arthura Hillera „Love story”. Natomiast prawdziwa miłość nie polega na deklaracjach (słowach), tylko na czynach. Jeśli polega tylko na słowach, można się spodziewać wszystkiego najgorszego, łącznie z ukatrupieniem obiektu miłości. Sale sądowe są pełne takich przypadków.
Mamy u Donalda Tuska zestawienie deklaracji o miłości i pustego serca z papieru, które może pomieścić wszystko, bo wszystko przeleci przez dziurę w nim. Realnych przykładów „kochania innych ludzi” przez władzę sprawowaną przez Donalda Tuska nie stwierdzono. Chyba żeby za miłość uznać pracę do śmierci, biedę, niedożywienie dzieci, podnoszenie podatków czy bezrobocie. Ale nikt nie dotknięty syndromem „Hassliebe” jednak za miłość tego nie uważa.
Model władzy i propozycja miłości Tuska to atrapy, wydmuszki, a wręcz zagrożenie. Władza nie jest od deklarowania miłości do ludzi, tylko od dobrej organizacji zaspokajania ich potrzeb, także duchowych. Miłość ludzie bez trudu znajdują sobie sami. Nieprzypadkowo deklaratywnie najwięcej miłości oferowali ludziom komuniści, szczególnie bolszewicy i maoiści. I była to miłość tak wszechobecna, że nie dało się oddychać. Miłość Tuska jest jakimś echem takiej przyduszającej, zniewalającej miłości władzy.
Problemem jest to, że wszystko, co jest zniewoleniem, z definicji nie jest miłością. Tak jak miłość komunistów i (w satyrycznej wersji) miłość nadszyszkownika Kilkujadka. Trudno sądzić, żeby w odniesieniu do społeczeństwa ktoś poza osobami wypaczonymi emocjonalnie potrzebował w Polsce miłości Donalda Tuska. Tym bardziej w wersji „Hassliebe”. To nonsens. A jak się te miłosne deklaracje nałoży na puste serca z papieru, można się tylko bać. Uwolnienie się od miłości Tuska jest proste: nie wolno dać mu szansy, żeby nas wszystkich pokochał sprawując władzę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/662791-po-deklaracjach-tuska-mozna-oczekiwac-wylacznie-najgorszego