Tylko w ciągu dwóch ostatnich dni na włoska wyspę Lampedusa 110 łodziami przypłynęło z Afryki 8 tys. imigrantów, o 2 tysiące więcej niż wynosi liczba jej stałych mieszkańców. Na hiszpańskie Wyspy Kanaryjskie – 2400. Francja wprowadziła kontrolę na granicy z Włochami, a Niemcy zamknęły program dobrowolnej solidarności.
W tym samym czasie podczas 80. Festiwalu w Wenecji Agnieszka Holland za swój film „Zielona granica” na temat nielegalnych imigrantów z Białorusi do Polski otrzymała nagrodę jury. Rozpoczął się triumfalny cykl pokazów na spędach filmowych w Nowym Jorku, Chicago, Rio de Janeiro i Zurichu. Obraz Holland jest jeszcze jednym dowodem rozjeżdżania się sztuki i kina, jego niewiarygodności i skrajnego upolitycznienia. Przez 35 lat byłam krytykiem filmowym, pracującym dla tygodnika „FILM” i miesięcznika „KINO”, czyli najlepszych. I było o czym pisać. Dziś kino, to z jednej strony hollywoodzkie „gry komputerowe” do lat 15, z drugiej - pretensjonalne, upolitycznione i nudne dramy, których nie da się oglądać. Proces ten trwa od 25-30 lat, już w latach 90. obserwowało się tzw. dramaty społeczne, rozgrywające się w „białych” wtedy osiedlach komunalnych, obrazki z życia klasy robotniczej, której przedstawiciele nie przepracowali w życiu ani dnia, bo po co? Ówczesny margines gatunkowy rozrósł się, okrzepł, stał się „kolorowy” - Francuzi, Brytyjczycy, Włosi, Niemcy dziś chętnie prezentują problemy swoich imigrantów - i zapełnił ekrany multipleksów i kin studyjnych. Podobnie z festiwalami. Pamiętam konwentykle w Cannes, Wenecji czy w Londynie, „święta kina”, manifestacje sztuki, ale takiej, która nie traciła z oczu życia. Dziś i produkcja filmowa i festiwale ostro skręciły na lewo i stały się jeszcze jedną platformą lewicowej propagandy. I tak 10 lat temu zmieniłam zawód. Aby dziś zajmować się krytyką filmową, trzeba być albo idiotą, albo lewakiem. Agnieszka Holland należy do filmowego establishmentu, z wszystkimi jego modami, szaleństwami i politycznymi zawirowaniami. Podczas odbierania nagrody Jury Festiwalu w Wenecji, kiedyś „witryny arcydzieł”, ględziła coś o obowiązku zrobienia tego filmu, bo „od 2014 roku blisko 60. tys. ludzi zginęło, próbując przedostać się do Europy. Sytuacja, przedstawiona w tym filmie – ciągnęła dalej – wciąż trwa. Ludzie ukrywają się w lesie, pozbawieni godności, praw człowieka, bezpieczeństwa. Nie dlatego, że nie mamy środków, aby im pomóc, ale dlatego, że nie chcemy tego robić”. Naturalnie, „są ludzie, którzy pomagają, w Europie i w Polsce”, i tu złożyła należne podziękowania „aktywistom”, a także organizacjom, o których nikt nie widział, ani nikt nie słyszał. Być może chodziło o tych dwóch aktywistów, którzy ganiali się ze Strażą Graniczną po łąkach i polach, w nadziei „uratowania życia i godności” żołnierzom wojny hybrydowej Łukaszenki, sprowadzonych pod polsko – białoruską granicę? Po tej wypowiedzi Holland czekałam tylko na wypuszczenie w niebo białych gołębi pokoju i zbiórkę pieniędzy na „aktywistów, pomagającym imigrantom odzyskać ich godność”, w liczbie trzech. W tej serii blagi i mijania się z prawdą nie padło ani słowo o akcjach tajnych służb rosyjskich i białoruskich, o pomocy dyktatorowi Łukaszence w sprowadzaniu ludzi z odległych krajów, wyposażaniu ich w narzędzia do cięcia drutu i bijatyki z polską Strażą Graniczną. A przecież film „Zielona Granica” został zrealizowany, kiedy już było wiadomo o „operacji Śluza”, wszyscy wiedzieli, że jest to część wojny hybrydowej Rosji, w wykonaniu służb białoruskich, prowokacja, która miała doprowadzić – jeszcze przed napaścią Rosji na Ukrainę, do destabilizacji Polski, a – jeśli się uda – także krajów Unii Europejskiej.
Pani reżyser, a podobno i dziennikarze obecni na Festiwalu w Wenecji, ronili łzy nad „imigrantami”, próbującymi przedostać się do Strefy Schengen. A jak zostali przedstawieni mieszkańcy Podlasia? Przestraszeni wałęsającymi się grupami Afgańczyków czy Somalijczyków, napadającymi ludzi, kradnącymi żywność, odzież, dochodziło także do gwałtów? Jak zwykle Agnieszka Holland pokazuje swoich rodaków jako prymitywną tłuszczę, w której oczach widać żądzę krwi. Dokładnie jak polscy chłopi z powieści „Malowany ptak” Jerzego Kosińskiego, to ten sam trop, ta sama sztanca. Bardzo mi się podobał tytuł felietonu bodaj z „Do Rzeczy”, pokazujący całą absurdalność relacji lokalsi – imigranci z „Zielonej granicy” – „Sadyści szaleją na Podlasiu”. Kafka, Beckett i Ionesco razem wzięci!
Któryś z konserwatywnych dziennikarzy pytał: ”Czy Agnieszka Holland nie rozumie, że kłamstwo ma swoje konsekwencje? Sponiewieranie obrońców polskich granic musi budzić oburzenie”. Otóż owszem, rozumie, tyle tylko, że gra w zupełnie inną grę. Ta pani reżyser od dekad robi to, przeciw czemu jako młoda osoba w 1968 roku za czasów sowieckiej inwazji na Czechosłowację protestowała – „filmy pod publiczkę”. Tyle, że publiczka jest swoista. To lewicowe międzynarodowe festiwale, postępowe wielkie hollywoodzkie studia, progresywne media polskie i zagraniczne, wreszcie tzw. polska opozycja. To do niej Agnieszka Holland zwraca się i przemawia, a potem te swoje akty strzeliste powtarza w „Newsweeku”, „Le Mondzie”, „Sueddeutsche Zeitung”, a krytycy filmowi w recenzjach jak świat długi i szeroki. Ciekawe, w internecie ocena „Zielonej granicy” wynosiła 2.5 punktów na 10 możliwych, a wypowiedziało się ponad 11 tys. odbiorców. Jeszcze przedwczoraj, robiąc dokumentację do tekstu, te oceny na Filmwebie widziałam, dziś już ich nie ma. Są za to recenzje Tomasza Raczka i Karoliny Korwin Piotrowskiej, którzy nie ukrywają swoich poglądów. Cenzura działa. Odkąd Agnieszka Holland znalazła się za granicą, jej filmy – być może prócz „Placu Waszyngtona”, „Całkowitego zaćmienia”, „Obywatela Jonesa” i „Tajemniczego ogrodu” czyli nie dotyczących Polski czy Kościoła – były antypolskie i antykościelne. Szyte na miarę jej widowni, światowej liberalnej lewicy. Hollywood, CNN, BBC, „Guardian”, „Washington Post”, to jej klientela. A PISF, który często współfinansował jej obrazy, to przecież także część entuzjastów tego kina. Tak więc, prócz tych nielicznych wyjątków, jest to twórczość antypolska – jak „Gorzkie żniwa” czy „Pokot” oraz antykościelna jak „Zabić księdza” czy „Trzeci cud”. Nawet dramat „Zabić księdza”, który opowiada o śmierci błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki udało jej się przedstawić tak, jakby był to konflikt moralny miedzy duchownym katolickim, a pracownikiem bezpieki. Co trzeba mieć w głowie i sercu, żeby zrealizować podobny film? „Trzeci cud” prezentuje Franka, księdza z Chicago, nazywanego „zabójcą cudów”, który z ramienia Kościoła sprawdza doniesienia o takich niezwykłych wydarzeniach. Za to w „Szarlatanie”, który nawiązuje do tematu „niezwykłych zdolności Jana Mikolaszka, poddanych próbie w państwie totalitarnym”, sympatia pani reżyser jest najwidoczniej po jego stronie! Z serii manifestacji niechęci do Polski i Polaków „Pokot” i „Gorzkie żniwa” wydają się najobrzydliwsze. Pierwszy pokazuje bohaterkę, oczywiście astrolog i wegetariankę, która – jak stwierdziła autorka książki, na której Holland oparła swój film, Olga Tokarczuk – „starsza kobieta walczy z patriarchalnym światem”. A ja myślę, że obie panie znowu walczą w tym filmie z Polakami i katolicyzmem. No i „Gorzkie żniwa”, gdzie Żydówka ucieka z transportu do obozu koncentracyjnego, ratuje ją polski chłop, który zmusza ją do uległości, torturuje, etc, etc.
Od kilku dekad znana i zdolna pani reżyser atakuje polskość i prawdę, szczerze nienawidząc swojego kraju, który dał jej szansę na karierę, oraz rodaków. Twierdzi, być może nie bez powodu, ”jestem córką łączniczki Powstania Warszawskiego i wnuczką ofiar holokaustu”, ale bardzo rzadko wspomina o ojcu, znanym komunistycznym dziennikarzu, lata całe wspierającym reżim, który „popełnił błąd” i został przez ten reżim zniszczony. Ciekawe, że Agnieszka Holland podczas Praskiej Wiosny występowała przeciw „wojskom sprzymierzonym”, okupującym Pragę. Potem była zwolenniczką „kina moralnego niepokoju” w polskim kinie, trochę przeciw twórczości Wajdy, stan wojenny zastał ją bodaj w Paryżu, i już została na Zachodzie. I rozpoczęło się jej ideologiczne i zawodowe dojrzewanie. Ciekawe, podobny proces odbył Radosław Sikorski, konserwatysta, kiedy poznał swoją żonę, prominentną postać dziennikarskiego establishmentu Wschodniego Wybrzeża. Przecież jeszcze w 1993 i 1995 roku w Londynie braliśmy udział w kampanii parlamentarnej i prezydenckiej na rzecz środowiska antykomunistów! A potem przeżył iluminacje i naprawił swój błąd młodości. Agnieszka Holland nigdy konserwatystką nie była, ale w 1968 roku w czeskiej Pradze stała za ludźmi przeciw komunistycznemu reżimowi, a teraz to środowisko lewicowo-liberalne z komunistycznym rodowodem, wspiera.
Cóż, są tacy reżyserzy, którzy robią światowe kariery podpierając się ideologią. Nie tylko w Polsce – patrz: Agnieszka Holland, Małgorzata Szumowska, Wojciech Smarzowski i paru innych. W Wielkiej Brytanii to m.in. komunista Ken Loach i Mike Leigh, w Hiszpanii ciężko pracujący na rzecz środowisk LGBT Pedro Almodovar, i wielu innych. Ich społeczne dramy z osiedli coucilowskich czy też mętne i średnio śmieszne „komedie gejowskie” promowane są przez media i lansowane na festiwalach, Cannes, Wenecja, Toronto i oczywiście Sundance Roberta Redforda. Dokładnie jak „Zielona granica” Agnieszki Holland. I kółko się zamyka. Na koniec, czy minister Ziobro przesadził, mówiąc, że w III Rzeszy Niemcy produkowali propagandowe filmy, pokazujące Polaków jako bandytów i morderców, i że dziś mają od tego Agnieszkę Holland? A jak pokazuje Polaków „Pokot”, „Gorzkie żniwa” czy „Zielona granica” Agnieszki Holland? Matka – łączniczka w Powstaniu Warszawskim? Pani Agnieszko, powinna się pani wstydzić. Oczywiście, gdyby lewica znała wstyd.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/662669-co-powinnismy-wiedziec-o-zielonej-granicy-holland