Komunikat wydany przez państwa NATO zgromadzone na szczycie w Wilnie w sposób klarowny oddaje obecną linię Sojuszu wobec Ukrainy.
Potwierdzono w nim (pkt. 4) przywiązanie do polityki „otwartych drzwi”, a także to, że obecnie Rosja jest „najbardziej znaczącym i bezpośrednim zagrożeniem dla bezpieczeństwa sojuszników oraz pokoju i stabilności w obszarze euroatlantyckim” (pkt 5). Z konkretnych i odnoszących się do Ukrainy rozwiązań warto odnotować, że zapisano w nim (pkt. 11) rezygnację z konieczności uzyskania Planu Członkostwa (MAP), co - zgodnie z deklaracją Jensa Stoltenberga - powoduje, że akcesja w miejsce „dwustopniowej”, będzie miała charakter jednego kroku. Potencjalnie może to skrócić procedury, które np. w przypadku Macedonii trwały 20 lat, jednak dla przedstawicieli Ukrainy najważniejszy zapis zawarto w zdaniu: „Będziemy w stanie zaprosić Ukrainę do Sojuszu, gdy sojusznicy wyrażą na to zgodę i zostaną spełnione warunki”. Oznacza to, że kwestia wejścia Ukrainy do NATO nie jest przesądzona i ocenie sojuszników (w trybie konsensualnym) podlegało będzie zarówno to czy warunki są spełnione i czy jest zgoda na wejście. Warto zwrócić uwagę na fakt, że nie ma tu automatyzmu. Można spełniać warunki, ale jednocześnie nie uzyskać, w obliczu braku zgody państw członkowskich, zaproszenia do Aliansu.
Z naszej perspektywy warto też zwrócić uwagę na zapisy pkt. 45 komunikatu, w którym zapowiedziano „modernizację” NATO-wskich „zdolności nuklearnych” oraz „poszerzenie” udziału państw członkowskich, co może oznaczać otwarcie pola debaty w kwestii dołączenia Polski do programu nuclear sharing (choć droga do osiągnięcia tego celu jest jeszcze bardzo długa).
Ukraina rozczarowana szczytem NATO
Przedstawiciele strony ukraińskiej są niezadowoleni z wyników szczytu. Rozczarowania nie krył prezydent Zełenski, który przed wydaniem komunikatu, wiedząc już zapewne, jakie znajdą się w nim sformułowania, napisał, że przybył do Wilna mając nadzieję, iż NATO jest organizacją, która „nie waha się, nie marnuje czasu i nie ogląda się na żadnego agresora… czy to są zbyt wielkie oczekiwania?”. Potem jeszcze uzupełnił swoją ocenę pisząc, że „Niejasne sformułowania o ‘warunkach’ są dodane nawet przy zapraszaniu Ukrainy. Wydaje się, że nie ma gotowości ani do zaproszenia Ukrainy do NATO, ani do uczynienia jej członkiem Sojuszu”. Minister Kułeba, szef ukraińskiego MSZ-u, choć przyznał, że zaproponowana formuła skraca drogę Ukrainy do NATO, to tym nie mniej powiedział też, iż nadal kwestia członkostwa jest „w zawieszeniu”. W jego opinii optymalnym rozwiązaniem mogłoby, z perspektywy Kijowa, być już teraz zaproszonym do Paktu, nawet jeśli data rozpoczęcia właściwego procesu akcesyjnego miałaby zostać podana później, „kiedy warunki na to pozwolą”.
Członek NATO II kategorii
Oceniając sytuację trzeba zwrócić uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze, decyzja, której oczekiwał Kijów ma charakter polityczny, a nie wojskowy. Chodzi o to, że strona ukraińska obawia się, że w trakcie ewentualnych rozmów pokojowych z Rosją, które najpewniej kiedyś się rozpoczną, kwestia członkostwa w NATO będzie jednym z punktów negocjacji, co w najlepszym wariancie może oznaczać zarówno opóźnienie akcesji, jak i stworzenie jakiejś nowej formuły, w gruncie rzeczy członkostwa II kategorii. Nie są to obawy oderwane od rzeczywistości, zarówno biorąc pod uwagę wypowiedzi polityków z państw, które opowiadały się za tak rozmytym tekstem deklaracji (Stany Zjednoczone i Niemcy), którzy podkreślali problem reakcji Rosji, jak i analizując dotychczasowy proces rozszerzenia. Nie ulega bowiem wątpliwości, że państwa przyjęte do NATO po roku 1997, czyli po podpisaniu Aktu Stanowiącego Rosja – NATO, zostały w gruncie rzeczy członkami II kategorii, bez możliwości uzyskania wsparcia sojuszniczego w postaci stałych baz i z zamkniętą perspektywą udziału w programie nuclear sharing. Stało się tak dlatego, że to Moskwa, szantażując pogorszeniem relacji, wymusiła tego rodzaju zapisy. Jeśli jednak wówczas NATO ustąpiło wobec rosyjskiej presji, to jaka jest gwarancja, że teraz, w czasie wojny i wobec perspektywy jej przedłużenia, zachowa się inaczej? Po to, aby uniknąć tego rodzaju ryzyka, Ukraina chciała już dzisiaj uzyskać formalne zaproszenie, godząc się, że uruchomienie procedury związane byłoby z wypełnieniem szeregu warunków. Nie udało się i jest to ważny sygnał polityczny. Nie ma co przesądzać kwestii, czy w razie ewentualnych negocjacji pokojowych kwestia akcesji Ukrainy do NATO i charakteru tej obecności stanie na porządku dnia, bo tego nie wiemy, ale nie można wykluczyć tego rodzaju ewentualności. Rosja ma zamiar grać tą kartą, bo ma świadomość, iż część państw Zachodu obawia się jej reakcji. Pieskow, rzecznik Kremla, już oświadczył, że przyjęcie Ukrainy do Paktu Północnoatlantyckiego „negatywnie wpłynie na bezpieczeństwo europejskie” i ci, którzy podejmują tego rodzaju decyzję „winni mieć świadomość konsekwencji”.
Oczekiwania a rzeczywistość
Drugą sprawą, którą trzeba przy tej okazji podnieść, jest kwestia realizmu w ocenie sytuacji i odpowiednio sformatowanych oczekiwań, jeśli chodzi o stronę ukraińską. Jest rzeczą oczywistą, że ekipa Zełenskiego „boksuje powyżej swej wagi” wykorzystując ogromną popularność w świecie Ukrainy i samego jej prezydenta. Ale czym innym jest świadomość atutów, którymi się dysponuje, a czymś zupełnie odmiennym uprawianie polityki, która nie może być skuteczną, bo cele, które się chce osiągnąć, są poza zasięgiem tego, kto o nie zabiega. Jak informuje The Washington Post, członkowie amerykańskiej delegacji w Wilnie „byli wściekli”, kiedy przeczytali tweety Zełenskiego, w których ukraiński prezydent krytycznie, posługując się zupełnie niedyplomatycznymi sformułowaniami, oceniał decyzje szczytu. Jak się wydaje, Kijów nie chce przyjąć do wiadomości, jaka jest jego rzeczywista pozycja w relacjach z Zachodem, iż w gruncie rzeczy przegrywa wojnę z Rosją, bo perspektywa wyparcia Moskali do granic z roku 2014 oddala się, a skala strat, które Ukraina już poniosła, będzie trudna do odrobienia, nawet przez dziesięciolecia. Emocje, również po stronie ukraińskiej, grają rolę, ale nie jest trudno przekroczyć cienką granicę dzielącą kogoś, komu chcemy pomagać, bo leży to zarówno w naszym interesie, jak i dlatego, że ze współczuciem postrzegamy to, co się mu przytrafiło od osoby, która swym natręctwem i przekonaniem, że mu się wszystko należy, powoduje tylko rosnącą irytację. Obserwując reakcje ukraińskich mediów na podnoszoną przez Polskę kwestię upamiętnienia rocznicy masakr na Wołyniu dokonanych przez OUN – UPA mam wrażenie, że Kijów po prostu nie chce uznać ani faktu ludobójstwa, ani winy ukraińskiej. Nadal w użyciu jest eufemistyczna terminologia („tragedia wołyńska”), nadal mamy do czynienia z zastanawiającym symetryzmem (ofiary po obu stronach). Wiele razy krytykowałem postawę tych polskich środowisk, które uważają, że „kwestia wołyńska” jest i powinna na długo pozostać najważniejszym punktem polskiej polityki. Tak nie jest, choć nie można popaść w drugą skrajność - a mam wrażenie, że część obozu władzy w Polsce popełnia ten błąd - i uznać, że ze względu na wagę kwestii strategicznych można lekceważyć społeczny wymiar upamiętnienia ludobójstwa, które dokonał OUN – UPA na Wołyniu. Przekonanie strony ukraińskiej, że bez jej udziału, bez rozwiązania tego problemu, współpraca między naszymi państwami w wymiarze społecznym, a co za tym idzie, również politycznym, będzie trudniejsza, jest oczywiście naszym zadaniem, ale czy ekipa rządząca Ukrainą nie powinna być zainteresowana realistyczną oceną sytuacji i własnych możliwości? I w tym wypadku, jak sądzę, mamy do czynienia z brakiem realizmu w Kijowie, co podobnie jak w przypadku oczekiwań wobec szczytu NATO w Wilnie oznaczać będzie, że Ukrainę czekać będzie zapewne jeszcze wiele rozczarowań, a droga budowy aliansu polsko–ukraińskiego będzie zapewne dłuższa i ciernista.
Co mówią eksperci Atlantic Council?
Obecni w Wilnie eksperci Atlantic Council na bieżąco relacjonujący wyniki szczytu nie kryją swego rozczarowania. Christopher Skaluba napisał, oceniając zapisy komunikatu, że „to przyprawiająca o ból głowy i rozczarowująca formuła. Ponadto w oświadczeniu końcowym zabrakło dwustronnych gwarancji bezpieczeństwa, które obiecano w dużej mierze przed szczytem. Połączenie tych rzeczy sprawia, że pakiet dla Ukrainy jest rozczarowujący, choć pozostaje niewielka nadzieja na lepsze wyniki jutrzejszego inauguracyjnego posiedzenia Rady NATO-Ukraina”. Rachel Rizzo napisała, że „ma wrażenie, że w przyszłości — czy to za rok na szczycie NATO z okazji siedemdziesiątej piątej rocznicy w Waszyngtonie, czy za pięć lat, czy za dziesięć — sojusznicy NATO staną twarzą w twarz z niezaprzeczalną prawdą, że nie wszyscy znajdą się po tej samej stronie w sprawie członkostwa Ukrainy w NATO, co będzie gorzką pigułką do przełknięcia”. Z kolei Ian Brzeziński zauważył, że „administracja Bidena znalazła się w dużej mierze osamotniona w blokowaniu wysiłków zmierzających do sformułowania dla Ukrainy „mapy drogowej” jej wchodzenia do NATO. Nawet prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan stwierdził, że „bez wątpienia Ukraina zasługuje na to, by być w NATO”. Innymi słowy, ujawniły się podziały w Pakcie Północnoatlantyckim, które, jeśli nie zostaną usunięte w najbliższych miesiącach, wpłyną na kwestię wejścia Kijowa do Paktu Północnoatlantyckiego. To ze względu na fakt istnienia tych podziałów, komunikat końcowy uwzględnia zapisy będące „najmniejszym wspólnym mianownikiem” poglądu sojuszników, co spowodowało, iż w sposób oczywisty nie są one satysfakcjonujące.
Pojawia się w związku z tym pytanie, jakie są zasadnicze motywy polityki Bidena w tej kwestii? O wielu już pisałem, ale warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden, słabiej akcentowany, a może nawet niedostrzegany w naszej debacie publicznej. Zacznijmy od ostatnich danych opublikowanych przez centralę NATO na temat liczebności sił zbrojnych. Z kolportowanego przed szczytem dokumentu na temat wydatków państw członkowskich na obronność wynika, że z punktu widzenia Brukseli liczebność polskich sił zbrojnych wynosi w 2023 roku 124 tys. żołnierzy i oficerów. To i tak skokowy wzrost, bo w roku 2014 mieliśmy 99 tys., ale znacznie mniej niż można byłoby sądzić na podstawie deklaracji ministra Błaszczaka, który niedawno napisał, że już obecnie nasza armia liczy 167 tys. żołnierzy, w tym 35 tys. terytorialsów. Dokument NATO nie jest krytyczny wobec Polski, wręcz przeciwnie - podkreślana jest w nim skala naszego wysiłku związanego z modernizacją i rozbudową naszych sił zbrojnych. Problemem nie są też różnice w metodologii liczenia (Bruksela nie uwzględnia w swych raportów żołnierzy obrony terytorialnej), ale to, że mamy do czynienia, jak się wydaje, z dwiema rzeczywistościami. My odnosimy się do naszych zamierzeń, mówiąc, że w roku 2030, jeśli zrealizujemy nasz plan modernizacji, będziemy mieć największą armię lądową w Europie, a analitycy NATO raczej koncentrują się na „twardych danych” oddających sytuację dzisiaj. Dobrze nam życząc nie przyjmują za pewnik, iż nasze plany uda się zrealizować. Podobnie też myśli środowisko eksperckie. W niedawno opublikowanym raporcie na temat europejskich sił lądowych eksperci IISS analizują obecną sytuację i zastanawiają się nad przyszłością europejskich sił lądowych, co jest o tyle istotne, że - jak piszą - „jest mało prawdopodobne, aby projekcja siły USA w Europie znacznie się zwiększyła, a każdy przyszły rząd USA będzie naturalnie oczekiwał, że siły europejskie będą odgrywać wiodącą rolę w obronie własnego terytorium przed atakiem z zewnątrz, zwłaszcza w początkowej fazie konfliktu”. To zaś oznacza, że Amerykanie zakładają rosnącą kontrybucję państw europejskich, szczególnie tych najbardziej zagrożonych rosyjską agresją, we wspólny system obrony na Wschodzie. Jak te oczekiwania odnoszą się do rzeczywistości? Analitycy IISS policzyli, jaką liczbą batalionów bojowych w siłach lądowych dysponowały państwa europejskie NATO w roku 2015 i jaka jest ich w tym zakresie sytuacja w roku bieżącym. W przypadku Polski nasz potencjał wzrósł o 2 bataliony, z 66 do 68. To i tak więcej niż ma Francja (38, wzrost o 1), Wielka Brytania (22, spadek o 5) czy Niemcy (31, wzrost o 1), ale progres jest umiarkowany i bez zaangażowania Stanów Zjednoczonych trudno jest w ogóle mówić o zdolności Europy do obrony własnych granic. Dlaczego jest to istotne? Otóż eksperci IISS odwołują się w swych szacunkach, a są przekonani, że nie ma odwrotu z drogi zwiększenia udziału Europy, do doświadczeń czasów zimnej wojny i do potencjału ekonomicznego państw członków – NATO. Przypominają, że w roku 1990 Niemcy dysponowali siłami lądowymi liczącymi sobie 204 bataliony, co oznacza, że zostały ona zredukowane niemal siedmiokrotnie. Jednak z tych danych wynika też, że zarówno z demograficznego, jak i ekonomicznego punktu widzenia, kontrybucja Niemiec może być znacznie większa. Nie bez znaczenia są w tym wypadku oczywiście pieniądze. Są one niezbędne, choćby z tego powodu, że rozbudowa sił lądowych po prostu przekracza możliwości niektórych państw wschodniej flanki, zwłaszcza tych mniejszych. Jeśli chodzi o Litwę, to jak napisali analitycy CSIS, utrzymanie jednej ciężkiej brygady sił lądowych, której roczne koszty w przypadku amerykańskich sił zbrojnych szacowane są na poziomie 1,8 mld dolarów, przekraczają możliwości Wilna mającego roczny budżet na obronę w wysokości 1,6 mld dolarów. Litwini w ostatnich latach i tak wiele zrobili na rzecz własnego bezpieczeństwa, obecnie mają największy wskaźnik „ludzi w mundurach” do całości populacji, ale będąc państwem małym nie są w stanie zrobić samodzielnie wszystkiego. A to oznacza, że bez niemieckiego zwrotu w polityce bezpieczeństwa i zwiększenia wydatków trudno mówić o skokowym wzroście zdolności państw europejskich do obrony. „Germanofilstwo” Bidena nie jest zatem niczym innym, jak tylko uznaniem realiów. Wysiłek Polski, choć dostrzegany i szanowany, nie doprowadził jeszcze do zbudowania największej armii lądowej w Europie, mówimy o planach, które mogą zostać zablokowane lub ich realizacja przebiegać będzie wolniej od deklaracji. Realizm nakazuje Waszyngtonowi budowanie polityki w oparciu nie tyle o zapewnienia i wypowiedzi, ale biorąc pod uwagę realne zdolności sojuszników. Jest w całej sprawie jeszcze jedna kwestia. Otóż, jak się wydaje, ostrożność Bidena w kwestii eskalacji z Rosją jest powodowana przekonaniem o konieczności koncentrowania się Stanów Zjednoczonych na rywalizacji z Chinami. W takim ujęciu „utknięcie” na Ukrainie, czy choćby wzrost zaangażowania, może zmniejszać drastycznie zdolności Ameryki do reagowania na sytuację w Azji. To też wspiera stawianie na Niemcy i szerzej Unię Europejską. Nie oznacza to oczywiście, że powinniśmy zrezygnować z naszych planów i działań na rzecz poprawy pozycji Polski w relacjach sojuszniczych, ale nie możemy popełniać błędu, który jest, jak się wydaje, udziałem elit ukraińskich, nie będących dziś w stanie odróżnić twardych realiów geostrategicznych od krzepiących deklaracji i wypowiedzi publicznych sojuszników. Realizm celów i konsekwencja w ich realizacji winny być naszymi głównymi drogowskazami. Jeśli w roku 2030 rzeczywiście będziemy dysponować największą armią lądową w Europie, to wówczas nasza pozycja w relacji z sojusznikami ulegnie wzmocnieniu. Ale to wymaga jeszcze 7 lat dopiero rozpoczętej polityki.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/654339-pierwsze-refleksje-w-zwiazku-ze-szczytem-nato