Przy okazji ludobójstwa Polaków przez ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu po raz kolejny widać w społeczeństwie narracyjny chaos. Lewicę interesuje to o tyle, że może przypomnieć wyborcom Aleksandra Kwaśniewskiego składającego kwiaty z Leonidem Kuczmą w 2003 roku, liberałowie nagle się obudzili, że historia jednak ma znaczenie, a PiS swoją aktywnością nie przebija jednak szklanego sufitu ukraińskiej wstrzemięźliwości w tej sprawie. Do tego dochodzi Konfederacja, która jawnie dezinformuje podnosząc Antona Drobowycza (szefa kilkunastoosobowej instytucji na Ukrainie) do rangi nieomal ministra i wyszukując nieistotnych ukraińskich wypowiedzi, by przedstawić je jako „postawę ukraińską”.
Możemy oczywiście - a jest to narodowa tradycja, więc może nawet powinniśmy to robić - bezowocnie utyskiwać na inny naród (tu: Ukraińców) i wzdychać głośno, że jesteśmy sprawiedliwi i moralni, a przede wszystkim: wiecznie poszkodowani.
Tymczasem pozwolę sobie sformułować dwie hipotetyczne przyczyny, dlaczego polityka historyczna idzie zbyt ospale, ale niech będą to przyczyny wewnętrzne, zależne od nas, a nie jedynie wskazywanie sił zewnętrznych (Niemców, Rosjan i innych).
Brak koordynacji
Po pierwsze polska polityka historyczna nie jest skoordynowana. Dawne hasło Andrzeja Zybertowicza o MaBeNie („machinie bezpieczeństwa narracyjnego”) pozostało tytułem zakurzonej tekturowej teczki na półce w dziale „projekty nie do realizacji”. I tak oto ekshumacje na Wołyniu sa dokonywane przez IPN, przez jedną instytucję unwiersytecką, jedną fundację i jedno ministerstwo. Każde z tych środowisk ma inny status na Ukrainie, inaczej prowadzi swoją aktywność i inaczej komunikuje się ze społeczeństwem.
Podobnie jest w wielu innych tematach historycznych. Dośc wspomnieć, że w samym IPN przez kolejne lata wysyłano sprzeczne sygnały na temat Żołnierzy Wyklętych, skoro jeden z historyków (Paweł Rokicki) napisał, że „Łupaszko” popełnił zbrodnię wojenną, po czym inny autor (Kazimierz Krajewski) wykazał, że jednak nie popełnił. Nie wspomnę szerzej o Polskiej Akademii Nauk, w której są prowadzone i takie badania, wokół których pada nawet sugestia, że Żydzi bali się uciekać z obozów koncentracyjnych, bo za drutami czyhali Polacy. Zatem na jednym polu mamy brak koordynacji, a na innym nawet zwalczanie się narracji w obrębie różnych instytucji a czasem nawet jednej instytucji. Czy ktoś tu wróży spektakularne sukcesy?
Stare metody
Drugim powodem powolnego dreptania polityki historycznej jest archaiczność form przekazu i celebry.
Warto o tym wspomnieć na dwa dni przed obchodami upamiętniającymi zbrodnię wołyńską, bo zaraz tysiąc urzędników przetnie tysiąc wstęg i złoży tysiąc wieńców z tysiąca kwiaciarni formułuując tysiąc przemówień do tysięcy Polaków. I nic z tego nie wyniknie. Ostatnio z przedstawicielami Pałacu Prezydenckiego i rządu RP spierałem się na temat plenerowych wystaw historycznych, uznając je już za nieskuteczne a służące jedynie samozadowoleniu twórców. Urzędnicy w odpowiedzi wyrazili samozadowolenie, że jak się wystawę umieści w ruchliwym miejscu to sporo osób ją obejrzy. Twardych danych brak, a oglądanie plansz z opisem np. zbrodni w Ponarach, w drodze po mrożoną pizzę do spożywaczaka nie jest chyba naszą aspiracją.
Zawężenie tego problemu do konkretnego środowiska politycznego byłoby błędem - wszystkie instytucje, także te w rękach utęczowiających „Solidarność” (Gdańsk) czy umniejszające sprawstwo niemieckie w zbrodni na getcie warszawskim korzystają z wystaw plenerowych, pogadanek i zamawiania wieńców (najlepiej biało-czerwonych). Satysfakcji nie ma końca.
Badania naukowe
Trzeba sobie powiedzieć, że w sprawie forsowania przekazu jesteśmy w tyle. Może jakieś 70 lat? W 1947 roku amerykańscy badacze opinii publicznej, Herbert Hyman i Paul Sheatsley, wykazali, że odgórne kampanie informacyjne nie działają. Jednym z problemów jest tutaj niechęć ludzka do przyswojenia informacji że czegoś nie wie (albo że się myli) i nabycie tutaj dodatkowej wiedzy (czyli podjęcie wysiłku). Bardziej skuteczne są tutaj oddziaływania przez emocje, autorytety (zwłaszcza, niestety, celebrytów) i obecność tematu w kulturze popularnej (zwłaszcza w serialach). Jeden program radiowy piosenkarki Kate Smith w czasie II wojny światowej przyniósł sprzedanie obligacji wojskowych na dziesiątki milionów dolarów (ciekawe ile pieniędzy pozyskałyby dzisiaj wystawy plenerowe).
Słabość społeczna
Nie ma co iść na łatwiznę i wskazywać konkretne środowisko jako odpowiedzialne za miałkość naszej polityki historycznej. Reżyserzy nie potrafią nakręcić filmu historycznego (Pilecki wciąż czeka), dziennikarze nie potrafią przekazać treści historycznych (łatwiej skandalizować, szokować), akademie szkolne nie porywają, pomniki nie rzucają na kolana. Przy tym ostatnim Bogu dziękujmy, że nie powstał bolec „Cudu nad Wisłą”, czyli ten pomnik co to wymyślili zamiast łuku triumfalnego. Raz na pięć lat IPN wypuści multimedialny hit (animacja „Niezwyciężeni”, gra komputerowa „Gra szyfrów”), a Instytut Pileckiego ciekawy spot internetowy lub kampanię plakatową. Na czterdziestomilionowy kraj mający być zwornikiem Europy Środkowowoschodniej jest to jednak za mało.
Gdyby tak wszystkie te instrumenty państwa (IPN, IP, PAN, PFN, TVP) i społeczeństwa (NGOsy, blogerzy, artyści) zagrały kiedyś wspólnie w jednej orkiestrze przekazu historycznego, cóż by to była za moc! Czego potrzeba, by coś takiego się wreszcie wydarzyło?
CZYTAJ TAKŻE: PREZES IPN O GRZE KOMPUTEROWEJ GRA SZYFRÓW
ZŁOTY WIEK KWIACIARNI CZYLI JAK ZMARNOWALIŚMY UROCZYSTOŚCI
OBEJRZYJ TAKŻE PROGRAM O PROWOKACJI UKRAIŃSKIEGO IPN:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/653936-samozadowolenie-i-brak-koordynacji-o-polityce-historycznej