Portal Politico opisując nastroje przed szczytem NATO w Wilnie zwraca uwagę, że w czasie niedawnego spotkania w formacie Macron – Duda – Scholz, prezydent Francji „zmienił swoje stanowisko w tej sprawie, aby bardziej zgadzać się z Polską i innymi krajami wschodniej flanki, które chcą, aby Ukraina ostatecznie dołączyła do Sojuszu.”
Model niemiecki
„Tą sprawą” jest oczywiście kwestia ustaleń szczytu w Wilnie w kwestii propozycji dla Ukrainy i perspektyw jej członkostwa w NATO. Piszę o tym nie tylko aby dostrzec, że Paryż zmienia swoje nastawienie nawet za cenę pogorszenia, być może chwilowego, relacji z Berlinem. Dziennikarze Politico zauważają również, że Macron odwołał swą wizytę w Berlinie, a linia polityki kanclerza Scholza bardzo różni się, szczególnie w tej kwestii, od stanowiska prezydenta Francji. To nie jedyna informacja, która pojawiła się w ostatnich dniach na którą warto zwrócić uwagę. Brytyjski The Telegraph donosi, powołując się na źródła w centrali Sojuszu Północnoatlantyckiego w Brukseli, że Niemcy „wykorzystają szczyt w Wilnie aby opóźnić członkostwo Ukrainy”.
Jak informują dziennikarze Berlin obawia się, że wejście Kijowa do NATO może oznaczać wojnę z Rosją, bo Putin może chcieć sprawdzić w praktyce funkcjonowanie art. 5. W zamian Niemcy naciskają na to, aby skoncentrować się na pomocy wojskowej dla Kijowa i rozmawiać o gwarancjach bezpieczeństwa. W tym ujęciu to, o czym dyskutuje się w środowisku eksperckim przez ostatnie kilkanaście tygodni, czyli kształt gwarancji dla Ukrainy, miałyby mieć bardziej charakter zastępczy, być alternatywą wobec pełnego członkostwa. Może to w praktyce oznaczać, że Ukraina jeszcze przez wiele lat będzie „w zamrażarce”, objęta zostanie innym niźli pozostała część Europy systemem bezpieczeństwa, czyli w praktyce znajdzie się w szarej strefie.
W tym ujęciu nawet „model niemiecki” członkostwa, o którym też się mówi, nie miałby zastosowania. Warto przypomnieć, że Republika Federalna w 1955 roku, kiedy została przyjęta do NATO też nie kontrolowała całości swego terytorium, co w praktyce oznaczało, że wchodziła do Sojuszy dwustopniowo – najpierw cześć zachodnia, a potem - już po zlikwidowaniu NRD - wschodnia. Stanowisko Berlina jest zatem jasne – nie ma mowy o zaproszeniu Kijowa do NATO już teraz, a to oznacza, że w dokumencie, który zostanie przyjęty w Wilnie, znajdą się dość ogólne deklaracje na temat perspektyw czasowych tego kroku.
Brytyjczycy zawiedzeni Bidenem
Tak zresztą uważa np. Ihor Żowkwa, doradca prezydenta Zełenskiego ds. polityki zagranicznej, doświadczony ukraiński dyplomata, który powiedział, że jeśli chodzi o harmonogram przyjmowania Ukrainy do Paktu Północnoatlantyckiego, to można spodziewać się neutralnych i niewiele mówiących określeń w rodzaju „w dogodnych okolicznościach”. Zobaczymy.
Linia Berlina może się nam nie podobać. Możemy uznawać ją za nadmiernie kunktatorską i ostrożną, ale w tym wypadku ciekawsza jest inna kwestia, a mianowicie dlaczego Amerykanie - mam w tym wypadku na myśli administrację Bidena - raczej popierają nastawienie Niemców, a nie Brytyjczyków czy Polaków? Gdyby wsłuchać się w głosy komentatorów w Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza tych konserwatywnych, to nie mają oni wątpliwości – Biden realizuje politykę proniemiecką, stawia na Europę kontynentalną, a nawet chce „poniżyć” Londyn. Nile Gardiner z konserwatywnego The Heritage Fundation, napisał, że „Biden jest najgorszym dyplomatą na świecie” i „żaden prezydent we współczesnej historii Ameryki nie zrobił więcej, by podważyć partnerstwo z Wielką Brytanią”.
Londyn jest wściekły z kilku powodów. Po pierwsze Biden nie przybył na koronację króla Karola III, co zostało odczytane jako zamierzony afront, po drugie jego stanowisko w sprawie Irlandii nie wzbudza entuzjazmu Brytyjczyków i po trzecie zablokował kandydaturę Bena Wallaca na stanowisko Sekretarza Generalnego NATO. W tej ostatniej kwestii uważa się w Londynie, że była to zarówno „kara” za zbudowanie przez premiera Sunaka koalicji na rzecz przekazania Kijowowi myśliwców F-16 i rozpoczęcia szkolenia ukraińskich pilotów, a także był to kolejny przejaw oczywistego germanofilstwa amerykańskiego prezydenta. Gardiner napisał też, że Biden traktuje Wielką Brytanię w kategoriach „państwa wasalnego”, a skonkludował swe gniewne jeremiady pisząc, że „poparcie jego administracji dla Przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen na następną przywódczynię NATO jest niewiarygodnie krótkowzroczne, a jeśli zostanie zrealizowane, z pewnością osłabi sojusz NATO i ośmieli żyjące własnymi urojeniami elity UE, które chcą stworzyć armię Unii Europejskiej i wzmocni rolę słabych Niemiec w sercu sojuszu transatlantyckiego.”
Germanofil Biden
Ten stanowczy pogląd nie jest jedynie udziałem Gardinera. Daniel Johnson, w długim artykule, który z pewnością nie jest laurką polityki Bidena napisał, że „Niepowodzenie NATO w odstraszaniu Putina w okresie poprzedzającym pełną inwazję na Ukrainę należy zaliczyć do największych katastrof polityki zagranicznej współczesnych czasów”. Bezpośrednią winę za to ponosi w opinii brytyjskiego publicysty Biden, który zignorował nie tylko informacje własnego wywiadu, ale również nie budzące wątpliwości ostrzeżenia formułowane wprost przez Bena Johnsona.
W opinii Johnsona problemem Bidena jest to, że uważa się on za eksperta w sprawach polityki międzynarodowej, co w praktyce oznacza, że hołduje utrwalonym przekonaniom i nie przyjmuje do wiadomości informacji przeczących jego ugruntowanym poglądom. Wpływa to zarówno na ostrożne podejście Waszyngtonu w kwestii dostarczania broni dla Ukrainy jak i na przekonaniu, że w NATO, jeśli chodzi o europejskich partnerów najważniejsze znaczenie odgrywają Niemcy.
Gwythian Prins, emerytowany profesor London School of Economics, a w przeszłości doradca w NATO napisał, że Sojusz Północnoatlantycki rozpoczyna szczyt w Wilnie „w stanie chaosu, z którego może cieszyć się jedynie Kreml”. W jego opinii, źródłem tej sytuacji jest poparcie Bidena dla kandydatury von der Leyen, o czym głośno mówi się w Wielkiej Brytanii. Nie chodzi w tym wypadku o urażone ambicje, ale o coś znacznie istotniejszego. Otóż jak napisał Prins, Europejczycy - przede wszystkim Niemcy i Francuzi - dostrzegając spadek swych globalnych wpływów politycznych, zaczęli już w 2016 roku stawiać wszystko na jedną kartę – czyli zaczęli budować wspólną, europejską politykę w zakresie bezpieczeństwa.
PESCO, czyli kilkadziesiąt programów mających przyspieszać integrację w obszarze wojskowym, miało stać się użytecznym narzędziem odbudowy słabnącej pozycji starych elit. Jak napisał dalej „Kontekstem dla PESCO jest przesuwające się centrum władzy w UE, z Paryża do Warszawy, z pominięciem Berlina. Po raz pierwszy w życiu ta dynamika nie jest kontrolowana przez Stany Zjednoczone, a obecne trendy wydają się być aktywnie sprzeczne z życzeniami prezydenta Bidena. Jego ostatnie działania w sprawie przywództwa w NATO zdają się to potwierdzać.”
Innymi słowy Biden stawia na Unię Europejską w której najwięcej mają mieć do powiedzenia Niemcy i która przechodzić będzie proces federalizacji, bo jest rzeczą oczywistą, że nie można mieć wspólnej polityki w obszarze wojskowym nie mając takowej w kwestiach relacji zagranicznych. Jak słusznie jednak dostrzega brytyjski analityk, takie podejście jest groźne z punktu widzenia bezpieczeństwa Londynu, a ponadto powodzenie polityki, na rzecz której zdaje się optować amerykański prezydent, marginalizuje NATO.
Potencjał Polski
Prins uważa, że Europa nie jest wcale skazana na rosnące znaczenie, również w obszarze wojskowym, Unii. Jak argumentuje „Istnieje alternatywa. Polska ma potencjał w zakresie „twardej siły” i uniknęła zniszczenia swojej gospodarki poprzez zielony ekstremizm, nadal opierając się na paliwach kopalnych podczas przygotowań do przejścia na energię jądrową. (W efekcie takiej polityki – MB) Polska staje się najlepiej prosperującym gospodarczo i bezpiecznym państwem na kontynencie. To stanowi podstawę jej rodzącego się statusu wiodącej lądowej potęgi wojskowej Europy, wraz z zaprawioną w bojach Ukrainą: dwiema głównymi armiami między Wielką Brytanią a Rosją Putina”.
Nie ma co ekscytować się tymi słowami brytyjskiego profesora na temat naszej Ojczyzny – nie ulega jednak wątpliwości, to potwierdza zresztą ostatnia wizyta premiera Morawieckiego w Londynie i jej efekty, że na Wyspach Brytyjskich coraz częściej mówi się o strategicznym sojuszu między nami. Jeśli bowiem uruchomiony zostanie scenariusz centralizacyjny w Unii Europejskiej, co w praktyce oznaczać będzie długoletnią dominację państw „starej Europy” i zapewne zakonserwowanie przewagi Berlina, to dla Wielkiej Brytanii nie jest to, ani z punktu widzenia gospodarczego, ani tym bardziej w zakresie bezpieczeństwa korzystnym wariantem rozwoju wydarzeń.
Jeśli zatem szukamy pola manewru dla polskiej polityki, to z pewnością współpraca w niektórych obszarach z Londynem może okazać się korzystną, co nie oznacza, iż powinniśmy lekceważyć napięcia miedzy Paryżem a Berlinem. Francuzi są również, jak można przypuszczać na podstawie ostatnich wystąpień Macrona, zaniepokojeni perspektywą niemieckiej dominacji, a to oznacza, że dla nas i tu otwiera się pole do politycznej rozgrywki. Trzeba jednak, aby być skutecznym, zerwać z myśleniem w kategoriach „odwiecznych sojuszy” (w tym wypadku ze Stanami Zjednoczonymi) i starych przewin (w tym wypadku chodzi o niepotrzebne rozpamiętywanie „śmierci mózgowej NATO”). Jednak obok kwestii o charakterze taktycznym sprawa ma znacznie poważniejszy wymiar. Jeśli bowiem Biden i jego ekipa w budowaniu nowego systemu bezpieczeństwa dla Europy stawiają na Niemcy, to trzeba postawić pytanie czy jest to polityka, która osiągnie deklarowany efekt.
Nie można bowiem dopuścić do powtórki z amerykańskiej strategii odstraszania Putina. Co z tego, że NATO po wybuchu wojny okazało się bardziej zjednoczone niż ktokolwiek wcześniej to zakładał, jeśli największy konflikt w Europie się jednak zaczął.
Asymetria wysiłków
Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na wystąpienie Wessa Mitchella - byłego zastępcy Sekretarza Stanu, który uważa, że „Sojusznicy z Europy Zachodniej wciąż nie robią wystarczająco dużo, aby chronić wschodnie terytoria, które weszły do NATO prawie dwie dekady temu.” Aby ocenić sytuację trzeba spojrzeć na fakty, a nie polityczne deklaracje europejskich przywódców. Mitchell podaje „twarde” liczby. I tak w ubiegłym roku, w Madrycie, państwa NATO zgodziły się co do konieczności zwiększenia liczebności sił dyslokowanych na Wschód w ramach tzw. wysuniętej obecności.
Deklaracje były ambitne, mówiło się nawet o dziesięciokrotnym, skokowym ich zwiększeniu. A jakie są realia? Niemcy zadeklarowali wzrost z poziomu 653 do 2 225, Francuzi z 300 do 969 żołnierzy, Holendrzy z 270 do 595, a Włosi z 350 do 385. Mowa jest o zobowiązaniach, bo z wykonaniem jest różnie, ale zawsze gorzej niźli w przypadku obietnic. To na co Mitchell zwraca uwagę, to fakt, iż w tym samym czasie Amerykanie faktycznie zwiększyli swoją obecność wojskową na wschodniej flance z 5 do 24 tys. żołnierzy i oficerów. Temu towarzyszy skokowy wzrost wysiłku wojskowego państw naszego regionu, przede wszystkim Polski. Mamy zatem do czynienia z wyraźna asymetrią wysiłków i zaangażowania w obronę granicy z Rosją.
Stany Zjednoczone i Europejczycy ze Wschodu robią w ciągu ostatnich 16 miesięcy znacznie więcej niż wcześniej, ale Zachód naszego kontynentu nadal w sposób dość powściągliwy i opieszały, ostrożny i z pewnością nieadekwatny do możliwości gospodarczych, reaguje na zmienioną w wyniku wojny sytuację geostrategiczną. Podnosi się kwestię mniejszych, co jest konsekwencją polityki rozbrojenia, możliwości wojskowych państw Europejskiego Zachodu, ale Mitchell jest przekonany, iż w tym wypadku mamy do czynienia raczej ze skutkiem a nie z przyczyną. Stara Europa, jak napisał wprost, „Od samego początku (…) była niechętna obronie terytorium wschodnich członków Europy z takim samym zaangażowaniem, z jakim broniła Niemiec Zachodnich podczas zimnej wojny. Rezultat jest taki, że wschodnim sojusznikom NATO odmówiono pełnych korzyści płynących z członkostwa, w postaci znacznych rozmieszczeń konwencjonalnych, stałych baz i udziału w programie NATO dotyczącym współdzielenia broni jądrowej, które były przyznawane wcześniejszym członkom.” Inne interesy strategiczne, inne obszary zainteresowania i obawy o reakcję Rosji powodowały, że Zachód Europy lekceważył zagrożenia dla Wschodu. Tego rodzaju podejście jeszcze bardziej było widoczne w przypadku Ukrainy, ale jego istota jest w gruncie rzeczy podobna. Mimo szesnastu miesięcy wojny niewiele w podejściu „starej Europy” się zmieniło. Nadal ma ona inną niż Wschód ocenę zagrożeń i nadal silnie zakorzenione są tam przekonania, że możliwym będzie powrót do politycznego dialogu z Rosją. „Paradoksalnie – argumentuje Mitchell - rosyjskie klęski militarne na Ukrainie wzmocniły ten tok myślenia: po co zadawać sobie trud i ponosić koszty wzmacniania obrony NATO na wschodzie, (…) skoro Ukraińcy wzięli się do roboty, a Rosja pozostanie słaba w dającej się przewidzieć przyszłości?”
Obchodzenie niemieckiego przywództwa
Problemem, w opinii amerykańskiego eksperta jest wszakże to, że założenie o utrzymującej się przez lata słabości Moskwy jest zbudowane na błędnych przesłankach. Jak dowodzi „Ostatnie szacunki sugerują, że Rosja może być w stanie odrobić straty wojenne i odbudować swoją armię w ciągu zaledwie dwóch lat.” A to zmienia w sposób zasadniczy sytuację - co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze jeśli chcemy poważnie myśleć o nowym NATO-wskim modelu obrony, którego punktem wyjścia jest założenie, iż nie można wpuścić Rosjan na terytorium państw Sojuszu Północnoatlantyckiego, to Pakt musi mieć dyslokowane na wschód znaczne siły. Takie są zresztą doświadczenia wojny na Ukrainie. Moskale po zdobyciu jakiegoś terenu budują tam swoje linie umocnień i wyparcie ich z tych dobrze bronionych pozycji nie jest sprawą prostą. Co gorsze, obecny model obrony opiera się na amerykańskiej obecności wojskowej.
Co będzie - i to jest drugi argument, który Mitchell podnosi - jeśli sytuacja w Azji ulegnie zaostrzeniu i Ameryka będzie ta, koncentrowała swoje zasoby? Europa musi poważniej traktować swe zobowiązania w zakresie bezpieczeństwa, ale - jak można odczytać argumentację Mitchella - nie musi to oznaczać „stawiania na Niemcy” i ich ideę federalizacyjną. Proponuje on zarówno wypowiedzenie Aktu Stanowiącego Rosja – NATO, jak i włączenie Polski do programu nuclear sharing, co wydaje się być w coraz mniejszym stopniu kontrowersyjne, zwłaszcza po decyzji Putina o dyslokacji broni jądrowej na Białoruś. To, na co warto w propozycjach Mitchella zwrócić uwagę to fakt, że postulując zwiększenie zaangażowania Wspólnoty w kwestie bezpieczeństwa, ma on wyraźnie na myśli pieniądze, które Bruksela powinna wyasygnować przede wszystkim na budowę niezbędnej infrastruktury (magazyny, koszary, poligony), umożliwiającej szybszą dyslokację wojsk jak i zwiększającej ich mobilność.
Ta linia rozumowania powinna być dostrzeżona również w Polsce. Nie chodzi o namawianie Niemców, aby łaskawie przyjęli obowiązek „liderowania Europie” również w wymiarze wojskowym, ale by użyć mechanizmów, do których przyzwyczajono się w Brukseli na naszą korzyść. Jeśli Niemcy i urzędnicy Wspólnoty są przeświadczeni, że przy użyciu pieniędzy można wszystko uzyskać, to niech zaczną płacić na rzecz inwestycji infrastrukturalnych na Wschodzie i na rzecz zwiększenia potencjału przemysłu obronnego. Należy dążyć do zbudowania sojuszu, koalicji chętnych w tej sprawie, i aby to było możliwe bez współpracy z Francją i Włochami się nie obejdzie. Zatem niekoniecznie winny nas interesować większe wydatki Berlina na bezpieczeństwo i powodzenie niemieckich projektów wspólnej obrony, ale warto abyśmy byli w stanie wykorzystać partykularne interesy Paryża i Rzymu w naszym interesie.
Wess Mitchell jest politykiem i ekspertem wiązanym z Republikanami, co sprawia, że jego głos - choć słuchany w Waszyngtonie, nie kształtuje polityki ekipy Bidena. Jeśli zatem chcemy doprowadzić do korekty jej proniemieckiego kursu, to jak się wydaje musimy współpracować z Francuzami w obrębie Unii i z Brytyjczykami w NATO.
Paryż chce wspólnej polityki przemysłowej i wspólnych zamówień europejskich. Nie musi to kolidować z naszymi interesami, a być może jesteśmy w stanie zbudować koalicję, która w ramach Unii Europejskiej przesądzi o wzroście budżetu na bezpieczeństwo, z którego będzie można finansować część inwestycji na wschodniej flance. Jeśli chodzi o współpracę z Wielką Brytanią, to ona winna koncentrować się w obszarze NATO-wskim i wojskowym. Chodzi o czytelny sygnał którego odbiorcą winien być Waszyngton, że nie ma zgody na formułę niemieckiego przywództwa w kwestiach bezpieczeństwa i niezbędnym jest bardziej zrównoważony i partnerski układ.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/653898-o-korekcie-proniemieckiej-linii-administracji-bidena