Szykuje się kolejny konflikt na osi Bruksela, Berlin - Warszawa. Unia będzie chciała narzucić wszystkim państwom jedna definicję gwałtu, zmusić je do uznania płci za konstrukt kulturowy, a walkę z przemocą wykorzystać do forsowania lewackiej doktryny społecznej.
Jeszcze w lipcu Parlament Europejski ma głosować nad dyrektywą dotyczącą zwalczania przemocy wobec kobiet. Opracowała ją i przedstawiła w marcu Komisja Europejska. Unijne przepisy będą forsowane mimo wyrażanego na Radzie Europejskiej sprzeciwu kilku państw w tym Polski. Eurokraci nie będą na nic zważać, podobnie jak stało się to w przypadku podpisania przez Unię Konwencji Stambulskiej. Jesienią 2021 TSUE, wbrew dotychczasowym praktykom i zapisom traktatów uznał, że na Radzie Europejskiej nie jest potrzebna w tej sprawie jednomyślność, więc po 6 latach sporów większość przegłosowała ratyfikację. Co więcej, w niemieckich mediach już pojawiają się opinie, że po ratyfikacji polski Trybunał Konstytucyjny nie może orzec niezgodności Konwencji Stambulskiej z naszą Konstytucją, więc mamy się do niej stosować czy nam Polakom się to podoba, czy nie. Pytanie w tej sprawie skierował do TK rząd.
Wszystko wskazuje na to, że podobne, siłowe rozwiązanie zostanie zastosowane w przypadku dyrektywy o walce z przemocą wobec kobiet. Sprzeciw budzi m. in jej pełen politpoprawnego bełkotu, ideologicznych odniesień język. Podobnie jak w Konwencji Stambulskiej płeć nie jest już obiektywnym faktem biologicznym, a staje się konstruktem kulturowym - genderem. Termin ten pojawia się w dyrektywie 25 razy i właściwie wyparł normalnie rozumianą płeć. Mamy więc w konwencji „genderowe, szkodliwe stereotypy”, a urzędnicy mają się zwracać do innych w „sposób genderowo wrażliwy” (gender sensible manner).
Największy sprzeciw budzi jednak próba narzucenia jednolitej definicji gwałtu. Za taki miałby być uznany każdy akt/stosunek seksualny bez wyraźnie wyrażonej zgody każdej ze stron. W Polsce i w wielu innych krajach za gwałt uznawany jest akt, do którego doszło w wyniku przemocy, podstępu, groźby. Rozszerzoną unijną definicję gwałtu forsują m.in. Szwecja, która do 30 czerwca sprawowała prezydencję i Niemcy. W praktyce chodzi jednak o uznanie norm forsowanych w całej Europie przez lewicę. Jest to nie tylko pomysł poszczególnych krajów, ale też europejskiej lewicy - formacji politycznej mającej największe wpływy w Unii i jej instytucjach. Na poziomie PE dyrektywę i nowe definicje, m. in. gwałtu, forsuje Komisja ds. Kobiet i Równości (FEMM), której przewodniczącym jest Robert Biedroń. To niewątpliwie człowiek, który ma wiele do powiedzenia o przemocy wobec kobiet, o czym może zaświadczyć jego mama. Biedroń ma wiedzę nie tylko teoretyczną, ale też zdobytą dzięki praktyce.
Sprawa nowej, jednolitej definicji gwałtu jest bardzo delikatna i bez wątpienia zostanie wykorzystana jako narzędzie polityczne wobec takich państw jak Polska, czy Węgry. Wskazuje na to zachowanie niemieckich mediów. Już teraz zaczynają one kształtować wizerunek Polski jako kraju, w którym kobiety są dyskryminowane, panuje pewnego rodzaju zezwolenie na przemoc wobec nich. Te brednie są szczególnie bliskie politykom lewicy w rodzaju Joanny Scheuring-Wielgus, czy Agnieszki Dziemianowicz-Bąk. Niemiecki dziennik „Deutsche Welle” w artykule z 28 czerwca wprost manipuluje pisząc, iż „Polska, Bułgaria i Węgry potępiły pomysł wprowadzenia unijnych przepisów chroniących kobiety w ogóle.” To kłamliwa sugestia jakoby w tych krajach kobiety nie były chronione, czy były wręcz wyjęte spod prawa. Berlin wskazuje też, że w polskim porządku prawnym nie ma pojęcia „kobietobójstwa”. Oczywiście Niemcy, gdzie wprowadzono kategorie podczłowieka i nadczłowieka to kraj, który ma wielkie tradycje w prawnym różnicowaniu ludzi, zwłaszcza ze względu na pochodzenie etniczne . Podobnie jeśli chodzi o podziały ze względu na płeć. To nie przypadek, że były krajem w którym na stosach spalono najwięcej kobiet. Spojrzenie wstecz na własną historią powinno sprzyjać wstrzemięźliwości w narzucaniu innym własnych wzorców kulturowych, ale Niemcy nie mają żadnych zahamowań. Także kwestie kulturowe i światopoglądowe chcą wykorzystać jako narzędzie do budowania swej pozycji unijnego „nadpaństwa”.
Stanowisko Rady było dla nas rozczarowaniem (sprzeciw wobec ujednoliceniu definicji gwałty - przyp. red.). Państwa członkowskie próbują zasłaniać się swoimi kompetencjami, jeżeli chodzi o sprawy rodzinne, jednak prawo krajowe nie może być wymówką
– mówi w rozmowie z niemieckim dziennikiem „Deutsche Welle” Robert Biedroń.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Chodzi o kolejną uzurpację, o próbę rozszerzania kompetencji legislacyjnych Unii. Kwestie prawa rodzinnego, światopoglądowe to wyłączna domena państw członkowskich. To m.in. dlatego Polska nie została jeszcze zmuszona np.do przyjęcia nowej definicji małżeństwa nakazującej uznawać za nie związki homoseksualne. Unia, poprzez nowe definicje, nowe dokumenty próbuje nas pozbawić tych kompetencji i narzucić patologiczne normy kulturowe europejskiej lewicy. Nie ma też wątpliwości, że Bruksela chce poszerzać swe władztwo, aż dojdzie do momentu, w którym zacznie wstrzymywać nam fundusze, nakładać sankcje kłamliwie wmawiając, że Polska np. nie wprowadzając do swego porządku prawnego małżeństwa homoseksualnego łamie prawa człowieka.
Takie narzędzie, pałka do karania będzie stosowane przy dowolnej sprawie. Np. nie zgodzimy się na przysyłanie nam nielegalnych imigrantów, to zostaniemy oskarżeni o dyskryminację kobiet, zezwalanie na gwałty, cokolwiek. Nie chodzi więc tylko o szaleństwo ideologiczne, ale też o sposoby podporządkowywania sobie państw, które jak Polska mają „nieprawidłowe” rządy.
Oczywiście można argumentować, że przyjęcie jednolitej unijnej definicji gwałtu pozwoliłoby na lepszą walkę z tym zjawiskiem. A niby czemu? Niby czemu mielibyśmy przyjmować normy prawne i kulturowe krajów, organizacji które znacznie gorzej niż my radzą sobie z walką z przemocą wobec kobiet, czy przestępczością w ogóle. Czemu to Niemcy nie przyjmą naszych pojęć i standardów?
Polska od lat ma najlepsze na obszarze Unii tzw. wskaźniki przemocy. Inaczej mówiąc znacznie rzadziej niż gdzie indziej dochodzi w Polsce do gwałtów, aktów przemocy domowej, czy wobec kobiet. Oczywiście i u nas jest to problem, ale o skali nieporównywalnie mniejszej niż np. w Szwecji, czy w Niemczech. Opracowany przez Europejskich Instytut Równości Kobiet i Mężczyzn (EIGE) średni europejski wskaźnik dla przemocy wobec kobiet wynosi 27,5 punktów na 100 (im wyższy wynik, tym gorzej). Polska ze wskaźnikiem 22,1 plasuje się na pierwszym miejscu. Ostatnie zajmuje Bułgaria z wynikiem 44,2 punktów.
Bardzo dobrą - najlepszą pozycję pozycję Polski w tym zakresie potwierdzały już wcześniej badania Agencji Praw Podstawowych. Według naszych feministek i pobudzonych działaczek lewicy świetne wyniki Polski oznaczały tylko tyle, że Polki są głupie i tchórzliwe. Otóż z powodu tchórzostwa nie informują policji o gwałtach, aktach przemocy wobec nich, albo są zbyt głupie by rozpoznać, że do nich doszło. Takie Szwedki, które są mądre i oświecone wiedzą, że padły ofiarą przemocy i stąd tak wysokie wskaźniki dla Szwecji, a głupie zacofane Polki nie wiedzą.
Problem jest bardzo poważny i ochrona naszego „stanu posiadania” jeśli chodzi o normy społeczne i kulturowe ma fundamentalne znaczenie dla bezpieczeństwa, poziomu przestępczości, relacji społecznych i rodzinnych. To oczywiste, że jeśli przyjmiemy te postępowego, jaśnie oświeconego Zachodu, to prędzej, czy później pogrążymy się w tych samych patologiach, które go zżerają.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/653828-wojna-z-berlinem-i-bruksela-o-polskie-kobiety