Warto, choćby z grubsza, opisać, czego uczy na bunt Prygożina. Zacznijmy od postawy naszych sojuszników, deklaracji Stanów Zjednoczonych i państw Zachodu, bo mieliśmy do czynienia z czytelnym sygnałem jak będą oni reagować na perspektywę zmętu w Rosji.
Kilka tygodni temu, występując na kongresie G2 we Wrocławiu mówiłem, że w sytuacji destabilizacji sytuacji, Zachód zacznie raczej myśleć o tym, jak uniknąć tego scenariusza, co może mieć negatywny wpływ na jego skłonność do wspierania Ukrainy i budowania stabilnego, na lata, systemu bezpieczeństwa na Wschodzie. Z pewnością nie przyłoży ręki do „rozprucia” Federacji, o czym zdaje się marzyc znaczący odłam opinii publicznej w Polsce. Reakcje naszych sojuszników na bunt Prigożyna wskazują, iż to ja, a nie zwolennicy rozpadu Rosji, mogę mieć rację.
Reakcje na „pucz Prigożyna”
W tej ostatniej kwestii czytelnym jest to, że Zachód, traktowany kolektywnie, nie jest gotów „rosyjską smutę” a co gorsze, traktuje tego rodzaju perspektywę w kategoriach zjawiska groźnego i w związku z tym niepożądanego. Wydaje się, że telefony zarówno Bidena, jak i premiera kanady Trudeau do Zełenskiego w czasie trwania „puczu Prigożyna” mają oczywisty związek z tym, co działo się w Rosji, tym bardziej, że CNN ujawniło fakt nacisków wywieranych na Kijów przez urzędników Departamentu Stanu, aby Ukraina wstrzymała się od atakowania celów w Rosji, bo to mogłoby wzmocnić chaos i pogłębić kryzys. Chodziło też o to aby nie wzmacniać narracji, iż to Zachód wspiera bunt Wagnerowców. CNN informowało nawet, że amerykańskie placówki dyplomatyczne otrzymały polecenie kolportowania przesłania Bidena, w świetle którego Ameryka „nie stoi za buntem Prygożyna”, w tej kwestii amerykański prezydent rozmawiał też z liderami najsilniejszych państw Zachodu. Wiadomo również, że w czasie „puczu” odbywały się narady w Białym Domu, w czasie których jednym z najważniejszych tematów było zagrożenie związane zarówno z tym, kto kontroluje rosyjski potencjał jądrowy, i jak osłabiony Putin może zmienić swą politykę w odniesieniu do tych zdolności. Liderzy państw europejskiego Zachodu na to, co się działo w Rosji, zareagowali z jeszcze większym zaniepokojeniem. Premier Holandii Rutte wprost deklarował polemizując z wypowiedzią Putina, że to Zachód stoi za buntem, iż „wręcz przeciwnie, niestabilność w Rosji powoduje niestabilność w Europie. Jesteśmy więc zaniepokojeni”.
Zachód nie ma wypracowanej strategii wobec Rosji
Jan Asselborn, minister spraw zagranicznych Luksemburga poszedł jeszcze dalej mówiąc, że „byłoby absolutnie niebezpieczne dla Europy, gdyby największy kraj świata z największym arsenałem broni nuklearnej miał zostać zdestabilizowany”. Wydaje się zatem, że uprawnioną dziś jest teza, iż Zachód nie ma obecnie wypracowanej strategii wobec Rosji, nie wie jak przygotować się na wariant ewentualnej destabilizacji wewnętrznej w tym kraju czy bardziej intensywnej walki o władzę. Z naszej perspektywy jest to problemem co najmniej z dwóch powodów. Ta chwiejność i podatność na presję może oznaczać, iż rosyjski szantaż nuklearny będzie skutecznie powstrzymywać przed wzrostem zaangażowania Zachodu we wspieranie Ukrainy (gwarancje bezpieczeństwa, kwestie członkostwa w NATO, skala dostaw), a ponadto brak uzgodnionej linii politycznej oznacza, że w razie destabilizacji wewnętrznej w Rosji, Zachód „wejdzie” w stare koleiny i będzie uprawiał, jak za czasów Jelcyna, politykę stabilizowania Moskwy co również odbywać się będzie (szczupłość zasobów) ze szkodą dla interesów Europy Środkowej.
Bunt i rewolta dobre dla Stanów Zjednoczonych?
Emma Ashford ze Stimson Center (Departament Wielkiej Startegii) i Matthew Kroenig z Atlantic Council zastanawiali się, czy bunt i rewolta w Rosji są dobre dla Stanów Zjednoczonych. Ashford, znana zwolenniczka polityki zmniejszania zaangażowania Ameryki w europejskie sprawy mówi, że jej zdaniem bunt Prigożyna był „najpoważniejszą oznaką destabilizacji wewnętrznej w Rosji od 1993 roku” (czyli od konfliktu Jelcyna z parlamentem) i zaraz dodaje, że „Byłam szczerze zszokowana tym, że ludzie w Waszyngtonie świętują działania Prigożyna, zamiast martwić się potencjalnymi konsekwencjami.” Kroenig nie zgadza się z nią argumentując, że jego zdaniem bunt rosyjskiego warlorda otwierał Stanom Zjednoczonym, oczywiście gdyby potrwał dłużej niż 36 godzin, szereg nowych możliwości, które Ameryka i jej sojusznicy mogliby i powinni wykorzystać.
Linia rozumowania Kroeniga jest następująca: Jeśli bunt Prigożyna rozszerzyłby się to wówczas w oczywisty sposób wzrosłyby szanse Ukrainy na militarne zwycięstwo na froncie i zrealizowanie politycznego planu Kijowa, jakim jest odzyskanie suwerenności nad terytoriami okupowanym przez Rosjan po 2014 roku. Co więcej, chaos w Rosji przyspieszyłby, jego zdaniem, ukraińską akcesję do NATO, bo wówczas zniknęłyby obiekcje niektórych państw członkowskich związane z „wetem Rosji”. I wreszcie, jak argumentuje, taki scenariusz pozwoliłby Stanom Zjednoczonym na poważnie skoncentrować się na kwestii chińskiej, bo Rosja byłaby nie tylko osłabiona ale będąc zajęta własnymi sprawami stanowiłaby mniejsze zagrożenie dla sąsiadów. W odpowiedzi Ashford prezentuje cały katalog tez na temat Rosji, które wydają się nadal dominować i kształtują politykę Zachodu na tym kierunku. Po pierwsze, jak argumentuje nie ma żadnych przesłanek aby sądzić, iż w wyniku rosyjskiej wojny domowej czy przewrotu pałacowego do władzy dojdzie ekipa lepsza a nie gorsza od Putina i jego ludzi. „Putin – dowodzi Ashford - choć brzmi to dziwnie, nie jest tak ekstremalny, jak wielu z nich.” Tymi „onymi” są oczywiście ludzie z umownej partii wojny, sympatyzujący a może nawet popierający Prigożyna i to oni, w opinii amerykańskiej analityk mogą w wyniku przewrotu znaleźć się na Kremlu. Destabilizacja w Rosji może zatem, jej zdaniem, pogorszyć a nie poprawić sytuację.
Kto będzie kontrolował rosyjski potencjał nuklearny?
Mamy zatem do czynienia z pierwszym argumentem – Putin jako polityk obliczalny i gwarant stabilności. Drugi argument Ashford jest również przewidywalny i popularny w elitach przywódczych Zachodu – jak dowodzi, zamęt wewnętrzny w Rosji postawi na porządku dnia kwestię, która winna budzić zaniepokojenie w stolicach europejskich i w Waszyngtonie. Chodzi o to kto będzie kontrolował rosyjski potencjał nuklearny i czy nie wpadnie on w ręce szaleńców, polityków radykalnych, nieobliczalnych i skłonnych do przekroczenia kolejnych progów eskalacji. I wreszcie ostatni argument którym posługuje się Ashford
W świetle wielu badań amerykańskich politologów przywódcy autorytarni, a takim jest Putin, jeśli są przekonani, iż przegrana wojna może doprowadzić do upadku ich władzy, a to może łączyć się nawet z zagrożeniem życia ich samych, to wówczas maleje a nie rośnie skłonność dyktatorów do kontynuowania walki. Jeśli zatem Putin w perspektywie będzie miał bunt generałów i wojnę domową, o ile zakończy wojnę na Ukrainie w inny sposób niż podpisując porozumienie, które odczytane zostanie w Rosji jako zwycięstwo, to raczej należy liczyć się z przedłużeniem a nie skróceniem ukraińskiego konfliktu.
Ashford argumentuje: „Obawiam się, że cały ten incydent może zmniejszyć prawdopodobieństwo zakończenia konfliktu na drodze negocjacji. Jeśli Putin boi się wyglądać na słabeusza, może nie chcieć angażować się w dyplomację, a to oznaczałoby, że wojna potrwa dłużej. Podsumowując, myślę, że Ukraina ma z tego minimalne możliwości militarne i potencjalnie stoi w obliczu dłuższej, bardziej zaciekłej wojny”.
Swe rozważania amerykańska ekspert kończy tezą, która - w mojej ocenie - dominuje w amerykańskim myśleniu na temat przyszłości Rosji dowodząc, że „niestabilność w Rosji byłaby poważnym problemem strategicznym dla Stanów Zjednoczonych, a przedłużanie się wojny czyni to bardziej prawdopodobnym”.
Brak strategii Ameryki i Zachodu wobec Rosji
Słowa Ashford wskazują, że w myśleniu amerykańskiej elity strategicznej nadal silnie zakorzenione jest przekonanie o konieczności utrzymania stabilności strategicznej, której Rosja jest jednym z elementów. Taki pogląd jest przez nią formułowany mimo, że to obecne władze Rosji, występując z kolejnych traktatów rozbrojeniowych, właśnie zaczynają grać kartą stabilności strategicznej (wprost proponują to niektórzy eksperci w rodzaju Dmitrija Trenina), bo doszły do wniosku, iż jej kwestionowanie, wchodzenie w okres nie tyle wyścigu zbrojeń o charakterze ilościowych (Rosjanie też sygnalizują gotowość takich kroków, ale nie one są w ich strategii najważniejsze) ale budowanie stanu „strategicznej ambiwalencji” w którym Zachód nie wie na jakie posunięcia mogą się jeszcze w Moskwie zdecydować, działa na korzyść ich doraźnych interesów. Mamy zatem, jak się wydaje do czynienia z nadal żywionym w Waszyngtonie przekonaniem, że post-zimnowojenna (związana z istnieniem szeregu traktatów rozbrojeniowych) stabilizująca sytuację siec porozumień działa na korzyść Ameryki i Zachodu realizując też interesy Moskwy, ale w Rosji ten pogląd już nie wydaje się być dominującym. To zaś oznacza, że rosyjskim działaniom których wspólnym mianownikiem jest kwestionowanie stabilności strategicznej (wyjście z traktatu New-START, zapowiedzi dyslokacji broni jądrowej na Białoruś) Stany Zjednoczone nie są w stanie przeciwstawić spójnej wizji nowego ładu strategicznego, nowej równowagi, czyli innymi słowy nie mają obecnie zbudowanej wizji polityki wobec Rosji i zagrożeń które kreuje polityka Moskwy.
O braku strategii Ameryki i Zachodu wobec Rosji pisze też otwarcie w Foreign Policy Luke Coffey z think tanku Hudson Institute. Jak argumentuje politycy na Zachodzie mają co prawda ograniczony wpływ na dynamikę wydarzeń w Rosji, ale nie zmienia to faktu, iż pucz Prigożyna winien skłaniać ich do większego wysiłku koncepcyjnego którego efektem winno być wypracowanie spójnej strategii wobec Federacji, budowanej w oparciu o założenia, iż pewnego dnia mogą tam szybko materializować się scenariusze destabilizacyjne.
Co należałoby pilnie zrobić?
Dziś, w opinii Coffey’a takiej strategii nie ma, i to zarówno ogranicza jego pole manewru Zachodu, jak i zmniejsza skuteczność realizowanej polityki. Co należałoby pilnie zrobić? Po pierwsze amerykański ekspert przestrzega aby w związku z sytuacją w Rosji „Zachód nie stracił zainteresowania Ukrainą”. Umocnienie tego państwa, wciągnięcie go do zachodniego systemu bezpieczeństwa winno być zadaniem realizowanym z ogromną determinacją niezależnie od rozwoju sytuacji w Rosji. „Po drugie – argumentuje - amerykańscy decydenci powinni zaakceptować fakt, że bardzo realna możliwość rosyjskiej wojny domowej nie oznacza, że Waszyngton musi opowiedzieć się po którejś ze stron”.
Coffey dowodzi też, iż konsekwencją tego, że nie wiemy kto mógłby w Rosji zastąpić Putina, nie powinno być przekonanie, często niemal automatyczne, że Zachód ma interes w stabilizowaniu sytuacji i utrzymaniu na Kremlu obecnej ekipy. Oczywiście, i to kolejny wniosek, Waszyngton jest zainteresowany tym, aby ewentualna destabilizacja w Rosji nie prowadziła do „rozlania się” problemów i objęcia nimi innych krajów regionu. Aby temu zapobiec należy wzmocnić współpracę wojskową na wschodniej flance NATO budując efektywną zaporę blokująca negatywne oddziaływanie rosyjskiej smuty.
Oznacza to też konieczność dyplomatycznego wsparcia państw np. w Azji Środkowej, ale także rozpoczęcie refleksji na temat tego jak wykorzystać osłabienie potencjału rosyjskiego aby zakończyć szereg zamrożonych konfliktów w rodzaju tych o Naddniestrze, Abchazję czy Osetię Płd. Jeśli chodzi o rosyjski potencjał nuklearny, to amerykański ekspert jest zdania, iż możliwości oddziaływania Waszyngtonu są w tym obszarze ograniczone. Nie zmienia to jednak faktu, że należy już teraz podjąć działania na co najmniej dwóch płaszczyznach. Po pierwsze budując szersze koalicje dyplomatyczne, z udziałem państw światowego południa, które w porównywalnym stopniu co Zachód winny być zaniepokojone scenariuszami eskalacyjnymi z udziałem broni jądrowej, zaś na poziomie bardziej technicznym, proponuje on zwiększenie inwestycji w obszarze wykrywania, detekcji faktycznych działań Rosji. Postulatywny charakter artykułu Coffey’a, niezależnie od faktu, że większość jego ocen i propozycji uznać należy za słuszne, wskazuje na to, o czym pisałem na wstępie – Stany Zjednoczone i Zachód nie mają, jeszcze, klarownej i spójnej wizji polityki wobec Rosji. I ten stan rzeczy, potencjalnie dla nas groźny, należy zmienić. Przede wszystkim z tego względu, że bez tego rodzaju rewolucji mentalnej trudno liczyć na pozytywna reakcję Waszyngtonu w sprawie postulatu przyjęcia Polski do projektu Nuclear Sharing, co właśnie oficjalnie ogłosił premier Morawiecki.
Kształt amerykańskiej doktryny odstraszania nuklearnego
Obecny kształt amerykańskiej doktryny odstraszania nuklearnego i przywiązanie do polityki nieproliferacji broni jądrowej, a także krytykowana przez wielu amerykańskich ekspertów ustępliwość administracji Bidena w kwestiach rozbrojenia strategicznego, raczej nie wskazują na to, aby w Waszyngtonie przychylnie odnieśli się obecnie do naszej propozycji. Ale nie oznacza to, że premier Morawiecki źle zrobił zgłaszając nasz akces do tego programu. Tym bardziej, że jednym z trzech celów ogłoszonej w 2022 roku przez administracje Bidena Nuclear Posture Review jest „utrzymanie gwarancji dla sojuszników i partnerów”, co oznacza, że powinniśmy w sposób otwarty i czytelny komunikować nasze oczekiwania. Jest to dobry, choć moim zdaniem nieco spóźniony ruch. Pisałem jeszcze przed wojna na tych łamach, że zgłosić naszym sojusznikom gotowość wejścia Polski do tego programu. Dobrze zatem, że taki ruch został wykonany.
Sukces będzie zależał od rewizji amerykańskiej strategii
Przed nami jednak długa i niełatwa droga, bo sukces będzie zależał od rewizji amerykańskiej strategii w zakresie kształtu polityki odstraszania jądrowego i stabilności strategicznej. Musimy zatem myśleć także o krokach pośrednich, na które Waszyngton mógłby się zdecydować ustępując pod presją państw naszego regionu. Po pierwsze warto zwrócić uwagę na to, że obowiązująca amerykańska strategia nuklearna kładzie duży nacisk na zdolności do elastycznego reagowania, łączenie elementów odstraszania i odpowiedzi nuklearnej z możliwościami konwencjonalnymi. Mówił o tym otwarcie jeszcze w 2017 roku generał John Hyten dowodzący amerykańskim dowództwem strategicznym. Mówił on w czasie jednej z konferencji: „W rzeczywistości mam szereg bardzo elastycznych opcji, od konwencjonalnych aż po broń jądrową na dużą skalę, których użycie mogę doradzić prezydentowi, (…). Więc czuję się dzisiaj bardzo komfortowo z naszą elastycznością”.
Dlaczego to jest istotne? Otóż już od pewnego czasu w amerykańskich wystąpieniach eksperckich, np. raport CSBA na temat obrony Państw Bałtyckich, pojawiają się tezy na temat zaopatrzenia państw frontowych NATO w pociski rakietowe dalekiego zasięgu, o zasięgu nawet powyżej 2 tys. km, po to aby być w stanie atakować cele głęboko na rosyjskich tyłach.
Wzmocnienie polityki odstraszania
Połączenie tych dwóch elementów – amerykańskiej doktryny elastycznego reagowania i potencjału rakietowego, otwiera możliwość zwiększenia skuteczności odstraszania Rosji.
Brutalizując tę kwestię można powiedzieć, że nic tak dobrze nie wpłynie na rosyjski rachunek strategiczny, jak nasza możliwość spalenia Moskwy w wyniku zmasowanego ataku rakietowego. Ale - aby wzmocnić politykę odstraszania - należy mieć taki potencjał i o jego udostępnienie wystąpić do Amerykanów. To krok, którego wykonanie winniśmy rozważać sygnalizując, że w razie odmowy rozważymy możliwość samodzielnego pozyskania takich zdolności.
Ale to nie koniec możliwych działań. Nasi piloci, w ramach szkoleń związanych z pozyskaniem F-35, powinni być włączeni do programów szkoleniowych w obszarze sił jądrowych. Podobnie jeśli chodzi o zdolności do przechowywania broni atomowej. Jeśli Putin sygnalizuje chęć przeniesienia części swego potencjału na Białoruś i już udostępnił Łukaszence systemy podwójnego przeznaczenia (systemy Iskander i rakiety Kindżał), to my winniśmy postulować politykę lustrzaną, nawet bez wykonania kroku w postaci fizycznego przeniesienia amerykańskich bomb grawitacyjnych B-61. Należy też oczywiście wzmocnić potencjał w zakresie detekcji, rozbudować systemy radarowe na naszych granicach, o czym zresztą już dużo pisze się w amerykańskich mediach specjalizujących się w kwestiach wojskowych.
Kwestia Aktu Stanowiącego Rosja – NATO
Wreszcie w wymiarze dyplomatycznym trzeba rozwiązać kwestię Aktu Stanowiącego Rosja – NATO z 1997 roku. Wydaje się, że to, co moglibyśmy starać się osiągnąć, to choćby zawieszenie, a najlepiej wypowiedzenie części zapisów tej umowy, które limitują wojskową obecność państw NATO w naszej części Europy. Takie propozycje już są zgłaszane, choćby przez ekspertów Atlantic Council (Vershbow i Brzeziński) co oznacza, że nie tylko należy je wesprzeć, ale również trzeba organizować wspólne stanowisko państw regionu na rzecz tego rodzaju zmiany.
Wszystko to razem wzięte oznacza, że można w kwestii zwiększenia naszego bezpieczeństwa, w obliczu rosyjskiego szantażu nuklearnego, zrobić wiele nawet nie uzyskując formalnego uczestnictwa w programie Nuclear Sharing, choć z tego oczywiście nie należy rezygnować.
Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Otóż bez powszechnego, na wzór Korei Płd., społecznego poparcia dla polityki uzyskania zdolności odstraszania nuklearnego, a trzeba pamiętać, że tam zdecydowana większość wyborców opowiada się nawet za rozpoczęciem własnego planu budowy broni jądrowej, nie zbuduje się presji w obliczu której nasz amerykański sojusznik uzna za celową rewizję swojej dotychczasowej polityki. A to oznacza, że wystąpienie premiera Morawieckiego, trzeba również traktować jako pierwszy krok na drodze do rozpoczęcia w Polsce poważnej dyskusji na ten temat. Choćby z tego punktu widzenia to dobre posunięcie.
CZYTAJ TAKŻE:
— Białoruś państwem nuklearnym? Czeka nas zatem poważna rozmowa z amerykańskim sojusznikiem
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/652937-kwestia-nuclear-sharing-i-strategii-zachodu-wobec-rosji