Przemocowa polityka berlińsko-brukselskiego centrum politycznego, brutalna i cyniczna, oficjalnie święci triumfy. Bandyckie szantaże wobec Polski i Węgier, całkowicie niezgodne z ustaleniami szczytów Rady Europejskiej, przechodzą przy milczeniu większości państw Unii. Jak w Związku Sowieckim (porównuję w tym momencie tylko atmosferę) każdy modli się w duchu by oko Wielkiego Brata na niego nie spojrzało, by zajęło się czymś innym, by zatroszczyło się bratnio o kogoś innego. W efekcie unijne traktaty deptane są w biały dzień, przy dźwiękach zapewnień o przyjaźni próbuje się łamać suwerenność historycznych państw i dumnych narodów.
Nie można przeoczyć tutaj bardzo ważnego tekstu Jacka Saryusz-Wolskiego (niedawno opublikowany na łamach „Sieci”) z tezą, że „w UE mamy do czynienia z miękkim bolszewizmem”.
Wymuszane takimi metodami posłuszeństwo ma jednak swoje konsekwencje. W sercach wielu Europejczyków znowu panuje strach przed niemiecką przemocą, tym razem ubraną w błękitne flagi. Z dawnego entuzjazmu wobec unijnego projektu wypłukano już wzajemne zaufanie. Dziś trwa on siłą interesów gospodarczych, geopolitycznych uzależnień i więzów międzynarodówki lewicowej (do której zaliczam też współczesną „chadecję”).
Niemcy emocje narodów europejskich oczywiście także i teraz lekceważą, przekonani o swoim tym razem już wiecznym panowaniu. Cóż, zobaczymy.
Na razie, z polskiego punktu widzenia, jedno jest pewne: zero zaufania do Brukseli, żadnych szantaży więcej.
A to znaczy, do czasu wycofania się z bezprawnych działań Brukseli, żadnych specjalnych funduszy odbudowy, żadnego pogłębiania integracji, zmian traktatów, żadnych dźwigni, mechanizmów praworządności, algorytmów rozdziału, zapewnień o dżentelmeńskiej umowie.
Także w sprawie szalonego pomysłu przymusowej migracji.
Po pierwsze, zapewnienie o możliwości uzyskania przez Polskę „wyłączeń” pod warunkiem akceptacji mechanizmu relokacji migrantów jest warte tyle ile przysięgi Komisji Europejskiej, że mechanizm praworządności zapisany w KPO ma służyć wyłącznie walce z korupcją i złym wydatkowaniem środków. Skończyło się na lewarze mającym bezwstydnie pomóc Tuskowi.
Po drugie, jak wynika ze źródeł dyplomatycznych PAP, podrzucane przez Brukselę protuskowe wrzutki o możliwości uzyskania wyłączenia są „mieszanką manipulacji i półprawd”.
W podejściu ogólnym Rady są twarde zapisy, że KE może sama ustalić liczbę migrantów do relokacji. Nie jest to ani 30 000, ani 120 000, tylko dowolna liczba powyżej 30 000. Twardo jest też napisane, że odmowa przyjęcia migranta oznacza konieczność zapłaty ekwiwalentu finansowego w wysokości 20 000 euro. W projekcie są bardzo mgliste zapisy o możliwości oceny przez KE wniosku państwa o odstępstwo z uwagi na to, że to państwo przyjęło uchodźców wojennych i w zawiązku z tym jest obciążone tym faktem. KE dowolnie oceni ten wniosek, a potem Rada miałaby podjąć ewentualne decyzje
— przekazało źródło dyplomatyczne.
Po trzecie, istotą projektu jest przebicie przez granice państw korytarza, którym potem popłyną przymusowi osiedleńcy w liczbie nieograniczonej.
To jest tu najgroźniejsze i tego ma dotyczyć polskie referendum. Jest ono nam niezbędne, bo Polacy muszą zdecydować czy godzą się na oddanie tak ważnej części własnej suwerenności jak prawo do decydowania kto może u nas mieszkać. Nie sądzę, by się zgodzili.
Choć rozumiem, że unijny establishment wolałby uniknąć tak demoralizującego pokazu demokracji. W końcu Europejczycy mają być stale reedukowani, nauczani, poprawiani, a nie wyrażać swoją wolę. Nie jest to jednak polski punkt widzenia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/651379-polak-madry-po-szkodzie-zero-zaufania-do-brukseli