Portal Politico opublikował artykuł, który pozwala nam zrozumieć, dlaczego Włochy pod rządami retorycznie eurosceptycznej koalicji przyłączyły się, ku zaskoczeniu obserwatorów, do skonstruowanej przez Niemców grupy „przyjaciół” na rzecz wprowadzenia w Unii Europejskiej większościowego systemu głosowania w kwestiach polityki zagranicznej.
Chodzi o to, że Rzym ma wielkie problemy z konsumpcją środków przyznanych przez Brukselę w ramach tzw. planu odbudowy. Trzeba pamiętać, że Włochy są największym beneficjentem tego funduszu, z którego my jakoś nie możemy zobaczyć ani grosza. Mają oni otrzymać ¼ z wartego łącznie 724 miliardy euro pakietu. Problem polega na tym, że ostatnie propozycje na co mają zostać przeznaczone te środki – przede wszystkim na renowację stadionu piłkarskiego we Florencji i budowę nowego w okolicach Wenecji, delikatnie rzecz ujmując rozczarowały eurokratów w Brukseli. W efekcie Komisja zamroziła trzecią transzę wypłaty i czeka na nowy plan. Obawy urzędników Komisji Europejskiej są czytelne – jeśli Rzym te łatwo pozyskane środki wyda bez sensu, a Włosi mają w tym obszarze duże doświadczenie, to problemy trzeciej europejskiej gospodarki zostaną co najwyżej odsunięte w czasie, a na dodatek skompromitowana zostanie sama idea wspólnych unijnych funduszy i wspólnego długu, co jest ważnym narzędziem federalizowania Unii. Dzisiaj sytuacja wygląda następująco. Otóż w przeszłości Rzym, jak wynika z analiz think tanku Breugel był w stanie skonsumować (eksperci skonstruowali tzw. wskaźnik absorbcji) jedynie 38,5 % dotacji z Brukseli, przy unijnej średniej wynoszącej 49,5 %. Liderzy, tacy jak Litwa, byli w stanie przyswoić nawet 66,9 % (Polska 57,6%). Sprawność urzędników we Włoszech, odpowiadających za przygotowywanie stosownych aplikacji i projektów, dzięki którym można było w przeszłości liczyć na dotacje z Brukseli odstawała - in minus - od europejskiego standardu. Ta sytuacja nie uległa poprawie skoro, jak piszą dziennikarze Politico, jedną z niedawno podjętych decyzji Meloni przesunęła nadzór nad tym obszarem działalności administracji z ministerstwa finansów do kancelarii premiera. Innym pomysłem, na który wpadli włoscy urzędnicy tacy jak minister Raffaele Fitto, odpowiadający za przyjęcie środków z programu odbudowy, jest przesunięcie czasu kiedy mogą być one wykorzystane. Pierwotne założenia mówią o tym, że inwestycje finansowane z tego źródła muszą być zrealizowane i rozliczone do końca 2026 roku, ale Fitto już deklarował, że nie ma szans aby Rzym tak szybko uporał się ze wszystkim i zaproponował, by okres rozliczeniowy przesunąć do 2029 roku, czyli terminu zamknięcia kolejnej perspektywy budżetowej. Opis tej sytuacji pozwala nam zrozumieć jak działa mechanizm federalizacyjny w Unii Europejskiej, w uruchomieniu którego pieniądze odgrywają największą rolę. Państwa, które tak jak Włochy chcą uzyskać korzystna dla siebie decyzję, muszą ustąpić na innych polach. Perspektywa doraźna (szybko dostać pieniądze) ustępuje rachubom strategicznym (kwestia głosowania większościowego) dlatego, że te pierwsze są realne, a sprawy z drugiej domeny płynne i odległe w czasie. Kwestie finansowe będą w najbliższym czasie odgrywać w Unii Europejskiej coraz większą rolę, bo jak argumentują dziennikarze The Economist tylko biorąc pod uwagę Włochy koszt ambitnych planów Unii Europejskiej w zakresie redukcji emisji CO₂ o 55 procent do 2030 roku, będzie w tym przypadku wynosił 130 mld euro. W przypadku kraju, który ma dług publiczny przekraczający 140 procent PKB, ta perspektywa nie jest różowa. Tym bardziej, że podatkowe zachęty dla chcących inwestować w termomoderniazcję swych domów, są we Włoszech jednymi z najbardziej szczodrych w Europie. Jeśli zatem chce się uprawiać politykę w stylu świętego Mikołaja, to trzeba być przygotowanym na ustępstwa w innych dziedzinach. I Meloni to właśnie robi, mimo twardej retoryki eurosceptycznej. Tym bardziej, że niemieccy politycy ostatnio zaproponowali, aby już w 2024 roku 65 procent energii zużywanej na ogrzewanie domów pochodziło ze źródeł odnawialnych. Póki co propozycja ta wzbudziła twardy opór, ale należy założyć, że niemieckie lobby przemysłowe (Niemcy są europejskim liderem w produkowaniu systemów odzyskiwania ciepła w rodzaju pomp) nie spocznie, póki nie przeforsuje w Brukseli stosownych regulacji. Na horyzoncie, o czym piszą dziennikarze The Economist, są dodatkowo sprawy związane z odbudową Ukrainy i jej wejściem do Unii Europejskiej. Będzie to oznaczało skokowy wzrost obciążeń. Bank Światowy optymistycznie zakłada, że na odbudowę zniszczeń wojennych na Ukrainie, trzeba będzie w czasie najbliższych 10 lat przeznaczyć 380 mld euro. Większość tych środków to będą pieniądze publiczne i na dodatek europejskie, bo Amerykanie sami mający problemy z gigantycznym długiem publicznym nie spieszą się z deklaracjami o uruchomieniu kolejnego Planu Marshalla, który dla Ukrainy musiałby być zresztą czterokrotnie większy niż oryginał. Ale to nie koniec historii. Otóż wejście Ukrainy do Unii, a trzeba pamiętać, że jest to dziś najbiedniejszy kraj europejski i tak jeszcze będzie przez lata, jeśli nie dziesięciolecia, zasadniczo zmieni geografię dystrybucji pieniędzy. W latach 2021 – 2027 Bułgaria, gdzie mieszka 7 mln ludzi, otrzymała 28,5 mld unijnych transferów. Przypadek tego kraju, w którym poziom korupcji jest nie mniejszy niż na Ukrainie, jest w tym kontekście wymowny dlatego, że wieloletni premier Borysow, uwikłany w wiele skandali korupcyjnych, mógł liczyć na bezkarność i niesłabnące poparcie Angeli Merkel dlatego, że w zamian Sofia zawsze bez zastrzeżeń popierała niemieckie propozycje. Podobny mechanizm może zostać uruchomiony w przypadku Kijowa, ale nie mniej istotne jest to, że roczne transfery dla Ukrainy, po tym jak znajdzie się ona w Unii, wynosić mogą nawet 25 mld euro. Jeśli będziemy pamiętać o tym, że Unia Europejska jest jako całość obszarem szybko starzejących się społeczeństw, w których zmieniają się preferencje inwestycyjne (jak to w praktyce wygląda można zaobserwować na przykładzie Japonii, która już na początku lat 80-tych ubiegłego stulecia weszła w tę fazę rozwojową) i rosną wydatki na cele społeczne, takie jak choćby ochrona zdrowia, to gołym okiem widać, że najbliższe lata, a może nawet dziesięciolecia nie będą dla Europy łatwymi.
Polska przeskakuje Wielką Brytanię
Polska na tym tle jest w Europie wyjątkiem, na co zwraca uwagę korespondent brytyjskiego The Telegraph pisząc, że rozwijając się w takim tempie jak w ostatnich latach możemy już w 2030 roku „być bogatsi” niż Brytyjczycy (biorąc pod uwagę PKB na głowę według parytetu siły nabywczej). The Telegraph już od pewnego czasu pisze regularnie o przesuwającym się na wschód, do Polski, „punkcie ciężkości” NATO i Europy. Ma to oczywisty związek ze wzrostem naszych wydatków wojskowych i planami zbudowania 300-tysięcznych sił zbrojnych. Daniel Johnson, autor artykułu, argumentuje, że już niedługo Polska będzie wydawała na siły zbrojne dwa razy tyle (w relacji do PKB) co najwięksi europejscy gracze, a w efekcie zbuduje największe siły lądowe na kontynencie. To zaś, w jego opinii, będzie równało się powstaniu silnej presji na Berlin, aby Niemcy szli w tym samym kierunku. Tylko, że zdaniem brytyjskiego dziennikarza fundamentalna zmiana już się w gruncie rzeczy dokonała, bo w związku z „brakiem przywództwa” w Europie powstała polityczna próżnia, którą wypełnia Warszawa. W jego opinii to presja Polski i innych państw regionu zmusiła Berlin do rewizji ostrożnego stanowiska w kwestii wysłania czołgów Leopard 2 na Ukrainę, udzielenia zgody na wysłanie przez nas MiGów i sformułowania propozycji dyslokacji baterii Patriot na naszej wschodniej granicy. Podstawą rosnącej roli Polski jest, zdaniem brytyjskiego dziennikarza, stabilna gospodarka. Pisze on nawet o naszym „cudzie gospodarczym”, ale oddajmy mu głos. „W 1989 r. PKB per capita polskiego robotnika – przypomina korespondent The Telegraph - stanowił zaledwie jedną dziesiątą jego niemieckiego odpowiednika. Trzy dekady stałego wzrostu dokonały cudu. Dysproporcje gospodarcze drastycznie się zmniejszyły. Po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej, PKB na mieszkańca w Polsce wynosi obecnie 28 200 funtów w porównaniu z 35 000 funtów w Wielkiej Brytanii, 34 200 we Francji i 39 800 w Niemczech. Przy obecnym tempie, Polska wyprzedzi Wielką Brytanię do 2030 roku.” Od początku tego tysiąclecia PKB Polski uległ podwojeniu, podczas gdy największych państw europejskich – Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii urósł od 15 do 24 proc. Artykuł jest pełen zachwytów nad sytuacją w Polsce, gdzie żyje się bezpieczniej niż na Zachodzie, świadczenia publiczne (przedszkola, szkoły etc.) są tańsze i na nie gorszym poziomie. Polacy co prawda pracują więcej niźli bogatsze społeczeństwa Zachodu, ale to właśnie może być jednym ze źródeł (drugim jest wyższy niż w innych krajach poziom edukacji) naszego sukcesu.
Wzrost siły militarnej
Przytaczam te opinie brytyjskiego publicysty nie po to, aby zachwycać się naszymi osiągnięciami, ale warto zwrócić uwagę na ekonomiczny wymiar naszej polityki w zakresie bezpieczeństwa. Otóż Polska z szybko rosnącą gospodarką, sprawnym systemem podatkowym i niskim, jak na europejskie standardy, poziomem długu w relacji do PKB, jest jednym z niewielu państw na kontynencie, którego deklaracje na temat zwiększania wydatków na obronność brzmią wiarygodnie. W innych przypadkach trzeba raczej mówić o retoryce, czy czystym PR. Tylko, że w przeciwieństwie do opinii publicznej, fachowcy wiedzą jaki jest rzeczywisty stan europejskich armii i co można będzie w najbliższych latach w tym obszarze zdziałać. Wydaje się, że niewiele. Warto odwołać się do poświęconemu tym kwestiom artykułu, który właśnie ukazał się w internetowym portalu The Economist. Punktem wyjścia autorów jest zwrócenie uwagi na fakt, że ubiegłoroczny 13 proc. wzrost wydatków na obronność państw europejskich w 2/3 został „zjedzony” przez inflację, co oznacza, iż nie był on tak spektakularny jak się uważa. Tym bardziej, jeśli zestawi się go z najbardziej palącymi potrzebami. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie Niemiec, które w ramach polityki Zeitenende, zadeklarowały stworzenie specjalnego wartego 100 mld euro funduszu na modernizację sprzętową. „Rafael Loss – piszą autorzy artykułu - analityk z European Council on Foreign Relations, ocenia, że jeśli doliczymy do tego VAT, to kwota pieniędzy, które zostaną do wydania na sprzęt, może wynieść zaledwie 50-70 mld euro”. Tylko, że jak piszą dziennikarze, po roku fundusz ten został praktycznie „nie ruszony”, co oznacza, że z powodu inflacji mamy do czynienia z jego realnym zmniejszeniem. Na dodatek 30 mld zostało zarezerwowanych na zakup myśliwców F-35, co Niemcy planowali już od wielu lat i z takim wydatkiem trzeba było się liczyć. Nie są to zatem „ekstra” środki, których uruchomienie spowodowała wojna na Ukrainie, ale ujęcie w jeden, spektakularny sposób wydatków, które planowano już znacznie wcześniej. Problemem jest też to, że 35 myśliwców, które Berlin planuje pozyskać, wejdzie do służby dopiero około roku 2030, co oznacza, że doraźne potrzeby pozostaną niezaspokojone. Na dodatek szybko należałoby wydać co najmniej 20 mld euro na odbudowanie zapasów amunicji niemieckich sił zbrojnych, bo dziś Bundeswehra ma ich na 2 dni walki o takim poziomie intensywności jak to ma miejsce na Ukrainie. Jeśli weźmiemy te dwie pozycje – amunicję i myśliwce F-35, i uwzględnimy inflację a także konsekwencje niezwykle przewlekłego w Niemczech procesu zakupów broni i uzbrojenia (każdy wydatek przekraczający 25 mln euro musi mieć akceptację parlamentu) to gołym okiem widać, że imponujący na pierwszy rzut oka fundusz Zeitenwende został w praktyce już niemal w całości skonsumowany. A inne potrzeby? Erich Vad, emerytowany generał Bundeswehry i były doradca Angeli Merkel jest zdania, że należałoby, chcąc osiągnąć elementarną zdolność operacyjną, której niemiecka armia jest dziś pozbawiona, wydać od razu co najmniej 300 mld euro. Na dodatek Berlin zamroził budżet na wydatki wojskowe, co oznacza, że dodając te hipotetyczne 100 mld euro do obecnych wydatków dopiero być może w 2024 roku łączne nakłady Niemiec na bezpieczeństwo wyniosą 2 proc. PKB. A inne państwa? Niewiele lepiej. Wielka Brytania, która ma drugi pod względem wielkości budżet na obronność w NATO, miałaby w razie konfliktu problemy z wystawieniem do walki jednej sprawnej, ciężkiej dywizji pancernej. To efekt prowadzonych przez lata cięć w budżecie sił zbrojnych, co przełożyło się na to, iż dziś Zjednoczone Królestwo dysponując „na papierze” 76 tys. żołnierzy w siłach lądowych ma „najmniejszą od czasów napoleońskich armię”. Zapowiedziany wzrost wydatków na zbrojenia w pierwszym rzędzie skierowany ma być na modernizację brytyjskiego potencjału jądrowego, bo trzeba wymienić przestarzałe okręty typu Vanguards, a koszt budowy i wyposażenia mających je zastąpić jednostek wynosi 31 mld funtów. Francja zapowiedziała skokowy wzrost wydatków na modernizację sił zbrojnych, ale podobnie jak Wielka Brytania ma zamiar przeznaczyć je nie na siły lądowe, a na zdolności ekspedycyjne, rozbudowę potencjału walki w zakresie cyber i modernizację segmentu nuklearnego. Bastian Giegerich z International Institute for Strategic Studies, podsumowując politykę Paryża w tym obszarze powiedział, że „Nadal patrzy na środowisko zagrożenia bardziej pod kątem południowej flanki i tak zwanego „łuku niestabilności” (w Afryce – przyp. MB) niż wschodniej flanki i Rosji”. Włosi, na poziomie deklaracji, planują wydawać 2 proc. swego PKB na zbrojenia, ale dopiero w roku 2028. Czy uda się osiągnąć ten cel dziś? Nie wiadomo. Natomiast Rzym, rządzony już przez gabinet Meloni zszedł właśnie z wydatkami na zbrojenia do poziomu 1,5 proc. PKB. Można zatem zapytać, kto ma bronić wschodniej flanki, jeśli najbogatsze państwa Zachodu nie spieszą się z budową sił lądowych, a zapowiedziane wydatki są raczej formą wspierania własnego przemysłu zbrojeniowego i odpowiadają na realne i palące zagrożenia na wschodniej flance NATO? Autorzy artykułu jako pozytywny przykład rzeczywistych zmian w tym zakresie podają Polskę, która ma zamiar szybko i realnie zwiększyć swoje możliwości wojskowe.
Cena ochrony?
Tylko, że obraz, który się z tego opisu wyłania nie jest dla nas bardzo nęcący. Mamy ponosić większe koszty na bezpieczeństwo wschodniej flanki, zadłużać się, a Polacy być może będą w związku z tym będą dłużej pracować, po to aby Zachód Europy mógł utrzymywać swój rozbudowany system świadczeń społecznych i czuć się chronionym przez państwo buforowe jakim się stajemy. W nagrodę środki dla nas w ramach Planu Odbudowy zostaną pod wymyślonym pretekstem zamrożone, podobnie jak pieniądze na wsparcie dla uchodźców z Ukrainy. Na dodatek Berlin i Bruksela zaproponują nam „miejsce w szeregu” i rezygnację z suwerenności. Taki stan rzeczy, zakładający wyrzeczenia i wydatki po naszej stronie, a korzyści w „starych państwach Europy”, jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Pytanie tylko czy polska opinia publiczna dojrzała do męskiego postawienia spraw i czy w Warszawie będziemy mieli rząd zdolny do twardej rozgrywki.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/645626-polska-panstwem-buforowym-nato-co-w-zamian