Radosław Sikorski żyje w przekonaniu, że Polacy traktują go nie tylko jak znawcę polityki międzynarodowej, ale też osobę, której zależy na Polsce. Oba przekonania są tak prawdziwe, jak to, że Radosław jest krewnym generała Władysława Sikorskiego albo że pochodzi z arystokratycznej rodziny. Takie opowieści krążyły w Oksfordzie, szczególnie w Bullingdon Club, bo tam nikt sobie nie wyobrażał, że można należeć do towarzystwa nie będąc arystokratą albo krewnym znanej osobistości. A jednak można było, a koledzy dowiedzieli się o tym dopiero po latach.
Jako wyrocznia mniemana w sprawach polityki zagranicznej czy Unii Europejskiej Sikorski nie tylko opowiada różne głodne kawałki, ale też przyznał sobie prawo glanowania każdego, kto wchodzi na ten teren, a tym bardziej gdy jest słuchany. Sikorski nadal uważa swój hołd berliński z 28 listopada 2011 r. za epokowe wydarzenie, stawiające go w jednym szeregu z Talleyrandem i Metternichem. Z nimi, a nie na przykład z Andriejem Gromyką (nawet nie z Siergiejem Ławrowem) i wszelkie tego typu insynuacje są niedopuszczalne.
Jako autorytet mniemamy Sikorski musiał obsikać nogawkę spodni premiera Mateusza Morawieckiego. Pewnie chciałby coś więcej, ale dostępne dla niego jest chyba tylko to obsikanie. Nie zrobił tego na ulicy, tylko w „Gazecie Wyborczej (29 marca 2023 r.), ale właściwie na jedno wychodzi. Ponoć „Morawiecki zapowiadał, że przedstawi swoją wizję przyszłości Europy. Ale zamiast skorzystać z okazji, zrobił to, co eurofobowie i populiści lubią najbardziej: postraszył, ponaginał fakty, a na koniec nie zaproponował nic konkretnego”. Oczywiście Morawiecki zaproponował, ale z perspektywy obsikującego nogawkę za wiele nie widać.
Sikorski pojechał niemieckim interesem narodowym (to jest jednak zaraźliwe). Na słowa premiera Morawieckiego, że „Polska nigdy nie otrzymała od Niemiec rekompensaty za zbrodnie II wojny światowej, za zniszczenia, wykradziony majątek i skarby narodowej kultury”, stwierdził, że „po wojnie Polska przejęła od Niemiec tereny o powierzchni łącznie ponad 100 tys. km², w tym Wrocław, jedno z 10 największych miast III Rzeszy. Tak zwane Ziemie Odzyskane to dziś blisko jedna trzecia powierzchni Rzeczpospolitej. Oczywiście, jednocześnie straciliśmy tereny na rzecz ZSRR, ale za to odpowiedzialnych należy szukać w Moskwie. Podobnie jak za reparacje, które również dostaliśmy, ale zostały zawłaszczone przez Związek Radziecki. Wobec Rosji żądań reparacyjnych Mateusz Morawiecki jakoś nie wysuwa”.
Kłania się nie tylko niemiecki interes narodowy, ale też brak elementarnej wiedzy. Odpowiedzialne za przesunięcie Polski na zachód, za utratę 48 proc. polskiego terytorium (178 tys. km kw.) i zrekompensowanie tego 101 tys. km kw. ziem należących w 1938 r. do Niemiec (w sumie Polska utraciła 77 tys. km kw. swojej powierzchni) są same Niemcy. Gdyby 23 sierpnia 1939 r. nie dokonały rozbioru Polski (najpierw w umowie, a 28 września 1939 r. faktycznie), a 1 września 1939 r. nie napadły na Polskę, nie byłoby żadnych terytorialnych przesunięć.
Gdyby nie ogrom niemieckich zbrodni w czasie wojny i okupacji oraz ogrom polskich strat materialnych nikt poza rządem Niemiec nie dysponowałby terytorium tego państwa. Ale ponieważ Niemcy dokonali zbrodni i zniszczeń o ich terytorium zdecydowali przywódcy USA, Wielkiej Brytanii, Związku Sowieckiego i Francji. Oczywiście nie mieli oni prawa dysponować terytorium Polski, ale to zrobili, bo uznali, że muszą się rozliczyć z Rosją Sowiecką i Stalinem. Polskiego rządu nie pytali o zdanie, a gdy ten wyraził ostry sprzeciw, kompletnie to zignorowali. Cztery zwycięskie państwa zdecydowały (bez Polski) i przesunięciach terytorialnych na konferencji w Jałcie (4–11 lutego 1945 r.). Postanowili wtedy, że wschodnia granica Polski pobiegnie prawie wzdłuż linii Curzona. Te same państwa uznały, że Polska powinna uzyskać rekompensatę za utracone ziemie na północy i zachodzie.
Ustalenia z Jałty potwierdziła umowa poczdamska z 2 sierpnia 1945 r.: „Byłe terytoria niemieckie na wschód od linii biegnącej od Morza Bałtyckiego bezpośrednio na zachód od Świnoujścia, a stąd wzdłuż rzeki Odry do zbiegu jej z zachodnią Nysą i wzdłuż zachodniej Nysy do granicy czechosłowackiej, włączając tę część Prus Wschodnich, która zgodnie z porozumieniem osiągniętym na niniejszej Konferencji nie została oddana pod administrację Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, i włączając obszar byłego Wolnego Miasta Gdańska – będą podlegać administracji Państwa Polskiego i z tego względu nie będą uważane za część radzieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech”.
Odpowiedzialnych „należy szukać w Moskwie”, ale też w Waszyngtonie, Londynie i Paryżu. I Moskwie nic nie można zrobić nie tylko dlatego, że miała takich, a nie innych wspólników, ale dlatego, że państwa zwycięskie po wojnie nie są rozliczane. Nie płacą reparacji, nie oddają żadnej części swego terytorium, także tego zdobytego. W Moskwie Radosław Sikorski mógłby zatem szukać szczęścia albo swego przyjaciela Siergieja Ławrowa.
W umowach zawartych w 1952 r. i 1954 r. między Niemcami (wtedy tylko zachodnimi) a Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią i Francją stwierdzono, że nabyta (w ostatniej fazie wojny i po niej) własność majątku niemieckiego jest nienaruszalna. Nie dopuszczono możliwości podnoszenia przeciwko aliantom roszczeń o zwrot majątku lub odszkodowanie. Jednocześnie władze RFN zobowiązały się, żeby właściciele majątków przejętych przez mocarstwa zachodnie w procesie reparacyjnym uzyskali odszkodowanie od państwa niemieckiego. I tylko takie odszkodowania były możliwe.
Gdyby Sikorski miał jakieś pojęcie o precedensach historycznych, wiedziałby, że już w traktacie pokojowym z Niemcami, podpisanym 28 czerwca 1919 r. w Wersalu, czyli po I wojnie światowej, w artykule 56 zapisano: „Francja wejdzie w posiadanie wszystkich dóbr i posiadłości Rzeszy lub państw niemieckich, położonych na terytoriach wskazanych w artykule 51 [chodziło o Alzację i Lotaryngię], bez obowiązku jakiejkolwiek zapłaty lub zakredytowania z tego tytułu któremukolwiek z państw odstępujących. To postanowienie dotyczy wszystkich dóbr ruchomych lub nieruchomych majątku państwowego, publicznego lub prywatnego, łącznie z prawami wszelkiego rodzaju, które należały do Rzeszy lub państw niemieckich lub do ich części administracyjnych”. Taką moc mają traktaty po wygranych wojnach, więc Sikorski mógłby się nie kompromitować.
Wymądrza się Sikorski, iż „premier może twierdzić, że rząd PRL nie był suwerenny [w kwestii zrzeczenia się odszkodowań od Niemiec], a w związku z tym jego decyzje są nieważne. To jednak oznacza, że nieważne są wszystkie inne porozumienia i traktaty, w tym w sprawie granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej czy porozumienie z rządem amerykańskim zamykające sprawę odszkodowań za utracone mienie żydowskie. Jeśli premier chce iść tą drogą, niech otwarcie ostrzeże wyborców przed konsekwencjami”. Znowu same bzdury.
Po podpisaniu 7 grudnia 1970 r. układu między PRL i RFN o podstawach normalizacji wzajemnych stosunków kolejne niemieckie rządy wcale nie uznawały tego za ostateczne uregulowanie kwestii granic. Dopiero, gdy 12 września 1990 r. w Moskwie podpisano Traktat o ostatecznej regulacji w odniesieniu do Niemiec, uznawany przez rząd RFN i rządy innych państw za równoznaczny z traktatem pokojowym z Niemcami, jasno stwierdzono, że Niemcy pozostaną w granicach obejmujących dwa państwa niemieckie i cały Berlin. A „zjednoczone Niemcy i Rzeczpospolita Polska potwierdzą istniejącą między nimi granicę w traktacie wiążącym z punktu widzenia prawa międzynarodowego”. Stało się tak dopiero po podpisaniu 14 listopada 1990 r. traktatu między Rzecząpospolitą Polską a Republiką Federalną Niemiec o potwierdzeniu istniejącej między nimi granicy. Władze zjednoczonych Niemiec same uznały (i to ostatecznie) kształt granicy polsko-niemieckiej.
W czerwcu 1953 r. w ówczesnej NRD doszło do strajków i protestów, więc Sowiety chciały ustabilizować sytuację i wesprzeć władze ich byłej strefy okupacyjnej. Dlatego 22 sierpnia 1953 r. postanowiły przerwać pobieranie reparacji od NRD, poczynając od 1 stycznia 1954 r. Moskwa zażądała tego samego od władz PRL. I 23 sierpnia 1953 r. Rada Ministrów PRL przyjęła uchwałę, w której stwierdzono m.in., że Niemcy zadośćuczyniły już swym zobowiązaniom z tytułu odszkodowań, a poprawa ich sytuacji gospodarczej jest ważna dla rozwoju NRD, dlatego rząd PRL chce wnieść swój wkład w ten rozwój.
Kłopot dla Sikorskiego i Niemców polega na tym, że oświadczenie z 23 sierpnia 1953 r. nie miało zdolności wywołania skutków prawnych, więc można uznać je za nieważne. Nie miało, bo nie podpisano w tej sprawie żadnej umowy z ZSRR. A powinna być podpisana choćby dlatego, że w umowie poczdamskiej (z 2 sierpnia 1945 r.) postanowiono: „Niemcy będą zmuszone do wynagrodzenia w jak najszerszym stopniu strat i cierpień wyrządzonych Narodom Zjednoczonym, z powodu których naród niemiecki nie może uchylić się od odpowiedzialności”. Odszkodowania na rzecz ZSRR miały być pokryte w ten sposób, że to państwo zyskało prawo wywiezienia wszystkiego, co wartościowe z sowieckiej strefy okupacyjnej oraz przejęcia niemieckich funduszy znajdujących się za granicą.
W umowie poczdamskiej wprost zapisano, że „ZSRR zobowiązuje się zaspokoić polskie żądania o odszkodowanie z własnej części odszkodowań”. Niemcy bezpośrednio nic Polsce nie przekazały i na nic się nie umówiły. Mówiąc inaczej, Polska mogła dostać część tego, co przejęli Sowieci. Józef Stalin uznał, że ta część to 15 proc. tego, co wyciśnięto z własnej strefy okupacyjnej. Czyli z punktu widzenia formalno-prawnego Polska nic nie uzyskała i na nic nie miała wpływu.
Jak Stalin coś powiedział, to Bierut wykonał, m.in. 16 sierpnia 1945 r. rząd PRL podpisał z Sowietami umowę. W art. 1 zapisano: „Rząd Radziecki zrzeka się na rzecz Polski wszelkich pretensji do mienia niemieckiego i innych aktywów, jak również do akcji niemieckich przedsiębiorstw przemysłowych i transportowych na całym terytorium Polski, łącznie z tą częścią terytorium Niemiec, która przechodzi do Polski”. Był jednak pewien „sztos”: dostawy urządzeń dla Polski powinny się odbywać w trybie „wymiany na inne towary z Polski”.
Inne towary to był głównie węgiel. Rząd PRL zobowiązał się „poczynając od roku 1946 corocznie w ciągu całego okresu okupacji Niemiec dostarczać Związkowi Radzieckiemu węgiel po specjalnej cenie umownej; w pierwszym roku dostaw - 8 milionów ton, a w ciągu następnych czterech lat - po 13 milionów ton, a w następnych latach okresu okupacji Niemiec - po 12 milionów ton”. Cena węgla dostarczonego przez Polskę Sowietom określona została na 1,22 USD, czyli 10 razy mniej od ceny rynkowej. To oznacza, że w ramach odszkodowań Polska wyłącznie traciła, czyli jednak nie wykonano umowy poczdamskiej. A umowa z 1945 r. nie była tą, jaka powinna powstać po 23 sierpnia 1953 r., która oczywiście nie została zawarta, więc wszystko to można sobie o kant kuli potłuc.
Przejmowanie poniemieckich majątków przez Polskę odbyło się całkiem legalnie: na podstawie decyzji mocarstw okupujących Niemcy, w tym ustawy nr 5 Sojuszniczej Rady Kontroli z 30 października 1945 r. o majątkach niemieckich za granicą. Te rozwiązania były podstawą przyjmowanych w PRL regulacji. 2 listopada 2004 r. pojawiła się ekspertyza profesorów Jana Barcza i Jochena Froweina, w której stwierdzono, że „roszczenia indywidualne niemieckich obywateli z tytułu wywłaszczeń na polskich ziemiach zachodnich i północnych nie istnieją ani na płaszczyźnie prawa międzynarodowego, ani w myśl prawa niemieckiego albo polskiego”. Proste?
Porozumienie rządu PRL z rządem amerykańskim w sprawie odszkodowań za utracone mienie żydowskie, o czym wspomina Sikorski, to zupełnie inna sprawa. Nawet jak stosowną umowę zawarł rząd PRL, nie ma tu żadnych problemów prawnych. W umowie z 1960 r., której nikt nie podważa, przyjęto, że Polska zapłaci Stanom Zjednoczonym 40 mln dolarów – „na całkowite uregulowanie i zaspokojenie wszystkich roszczeń obywateli Stanów Zjednoczonych” wobec polskiego rządu z tytułu nacjonalizacji czy innych form przejęcia mienia. „Po wejściu w życie niniejszego układu rząd Stanów Zjednoczonych nie będzie przedstawiał rządowi polskiemu, ani nie będzie popierał roszczeń obywateli Stanów Zjednoczonych do rządu polskiego” – zapisano. Chodziło o roszczenia z tytułu nacjonalizacji, przejęcia własności, utraty użytkowania na podstawie polskich ustaw, dekretów i zarządzeń, a także długów firm, które zostały znacjonalizowane. Gdyby jakieś roszczenia zostały jednak podniesione wobec Polski, jej rząd przekaże je rządowi USA. I kropka. Żadnych roszczeń, sprawa „całkowicie uregulowana”. Co tu chciałby Sikorski podważać?
Mądrości Sikorskiego nie dotyczące wojny i jej skutków to już zwykłe zawracanie kijkiem Renu. „Kto chce zabrać nam suwerenność i państwo?” – pyta Sikorski, uważając, że premier Morawiecki bez sensu straszy. A może jednak ktoś chce, zamierzając w pełni kontrolować nasz system sprawiedliwości, a nawet polskie lasy. Czy kontrola nad prawie jedną trzecią terytorium Polski (tyle zajmują lasy) to nie jest odbieranie państwa? A czy zamiar zlikwidowania weta nie jest próbą zabrania suwerenności? Czy pomysł federacji europejskiej to nie odbieranie państwa i czynienie z Polski peryferyjnego regionu Europy?
Wzmożył się Sikorski na słowa, że o wszystkim w UE decydują „gabinety brukselskich instytucji, gdzie decyzje podejmowane są za zamkniętymi drzwiami”. No są. Jak Niemcy chcą, by po 2035 r. nadal sprzedawano auta spalinowe, to załatwiają wszystko w takich gabinetach i po sprawie. Zresztą większość spraw tak się załatwia, a Sikorski udaje, że tego nie wie. Gdy Mateusz Morawiecki stwierdził, że „w czasie niedawnej pandemii COVID-19 zobaczyliśmy, że sprawne państwa narodowe są w Europie fundamentem ochrony zdrowia obywateli”, to Sikorski wyjechał z tym, że „ceny szczepionek negocjowała w imieniu nas wszystkich Komisja Europejska i dobrze na tym wyszliśmy”. To się okaże, czy dobrze, bo są śledztwa w sprawie korupcji przy ustalaniu cen i wielkości dostaw.
Podobno „Morawiecki tworzy przedziwną konstrukcję – próbuje przekonać, że Unia Europejska, aby była silniejsza, powinna być… słabsza”. Ale to oczywiste. Unia ingerująca we wszystko nie jest w stanie niczym skutecznie zarządzać, a poza tym tworzy podziały niezgodne z traktatami, a niektóre państwa zwyczajnie dyskryminuje. To wzmacnia Unię czy ją osłabia? Państwa i rządy krajowe znacznie lepiej wiedzą, co jest dla nich dobre.
Sikorski nie byłby sobą, gdyby nie plótł bzdur o tym, kto odpowiada za wspomaganie i tuczenie Putina. Dla niego winne jest PiS, bo w grudniu 2021 r. zorganizowało w Warszawie „szczyt partii eurofobicznych, które Putina chwalą”. Ale to nie te partie decydowały o Nord Stream, o setkach miliardów dolarów płaconych Putinowi, by mógł sfinansować swoje agresywne poczynania, w tym napaść na Ukrainę. A przykład Giorgii Meloni, obecnej premier Włoch, i jej partii Bracia Włosi dowodzi, że Sikorski o tych partiach ma blade pojęcie.
Zazdrośnik z Chobielina cytuje premiera Morawieckiego: „By Europa wygrała wyścig o pozycję globalnego lidera, musi się zmienić. Musi być gotowa na przyjęcie nowych państw, ale też, wobec liczniejszej wspólnoty, na częściowe ograniczenie swoich kompetencji. Wobec zagrożeń zewnętrznych musi wzmacniać swój potencjał obronny. Wobec wyzwań gospodarczych i społecznych musi budować egalitarny i ordoliberalny system. I musi też walczyć z piekłami podatkowymi przebranymi za raje podatkowe”. Podobno widać w tym sprzeczności. Umysł zamknięty (w znaczeniu z książki Allana Blooma) widzi, ale to raczej problem tego umysłu.
Podobno „Morawiecki, występując w Heidelbergu, miał szansę powiedzieć coś ciekawego”, ale nie powiedział. Sikorski powiedział w swoim hołdzie berlińskim w 2011 r., tylko potem była wyłącznie żenada i wstyd, że polityk z Polski nie widzi innej przyszłości niż jako podnóżek Niemiec. Śmieszne są zresztą pretensje o to, czego Mateusz Morawiecki nie powiedział. Gdyby chciał, toby powiedział. A powiedział to, co chciał. Sikorski wydziwia, jakby trzeba było mówić to, czego się nie chce. Może w PO tak jest, ale w normalnym świecie – nie. Najwyraźniej Sikorski zazdrości premierowi Morawieckiemu rangi, jaką ten zyskał, a której on nigdy nie będzie miał. To zrozumiałe, że się frustruje. W końcu przymierzał się już do tylu funkcji międzynarodowych, a tu du… (dudni próżność w malowanej studni).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/640567-sikorski-popada-w-smiesznosc-albo-popisuje-sie-ignorancja