W najnowszym numerze (147) miesięcznika „Wpis” ukazał się niezwykle ciekawy artykuł analizujący zjawisko zaplanowanej wyprzedaży polskiej waluty nazywanej wymianą złotówki na euro. Oto obszerny fragment tego tekstu:
Zamiana (wymiana) waluty złotówkowej na euro? Trzeba sobie uświadomić, że tak naprawdę mielibyśmy do czynienia nie z jakąś wymianą, ale ze zwykłą procedurą kupno-sprzedaż, tyle że w olbrzymiej skali. Transakcją dla Polski dokonaną na wyjątkowo niekorzystnych warunkach.
Pieniądz jest od wieków środkiem płatniczym, ale także towarem. W przypadku tzw. wymiany złotego na euro ktoś de facto chce kupić polską walutę – w całości i za jednym zamachem. A lepiej może powiedzieć: wykupić. Ktoś chce ją wyciągnąć z każdej polskiej kieszeni, z każdej firmy, z samorządów, z instytucji, z każdego konta bankowego, ze szpitali, szkół, z każdego zakątka, w którym tylko złotówka egzystuje. Rzecz jasna ten, który kupuje, chce zapłacić jak najmniej. (…)
Tym interesem, czyli sprzedażą pieniędzy wszystkich obywateli (w naszym przypadku polskiej złotówki), zajmują się rządy lub potężne korporacje. Władza państwowa od dawna sprzedaje - jakoby w imieniu obywateli - różne rzeczy. Sprzedawać można korzystnie lub ze stratą. Tkwiący nam już niestety słabo w pamięci rząd PO-PSL nie byłby w stanie wykazać, że cokolwiek sprzedał z zyskiem – wprost przeciwnie! Choć sprzedawał na prawo i lewo. Sprzedawał tak, aby dany zakład w ogóle przestał istnieć, albo tak, żeby przestała istnieć nawet cała gałąź przemysłu jako polska własność (cukrownie, młyny, przemysł włókienniczy, maszynowy, banki, media etc.).
Tym sposobem likwidowano konkurencję dla obcych korporacji, a nawet obcych rządów, bowiem niektóre przedsiębiorstwa wcale nie zostały sprzedane zagranicznym prywatnym podmiotom, ale państwowym, np. francuskim! Wszystko w ramach świętej prywatyzacji, rzecz jasna. Sprzedano nawet całe uzdrowiska i to bez żadnych warunków wstępnych (np. Konstancin-Zdrój za 8 mln zł, wyceniony wszakże przez władze gminy na 150 - 200 mln…). Czy takim sprzedawcom możemy zaufać? Czy mówimy rzeczywiście o sprzedawcach, czy raczej sprzedawczykach? Ta sama orientacja polityczna prze dziś do przehandlowania na pniu złotówki. (…)
Wiele rzeczy powinno zastanawiać. Oto sprawdźmy sobie choćby kurs euro do złotego na dzień 31 stycznia 2002 r.; był to sam początek wymiany kilku walut narodowych na euro. Wynosił on wtedy 3,59 zł na 1 euro. Dziś wartość ta oscyluje ok. 4,7 zł, czyli trzeba płacić przy zamianie ok. 32 proc. więcej. Pytanie: dlaczego, z jakiego powodu tak wielki spadek wartości złotego? Najczęstsza odpowiedź: aby więcej zarabiali eksporterzy. Uzupełnienie: eksporterzy w Polsce to w zdecydowanej mierze firmy zagraniczne (np. amerykańska firma TVN transferuje rocznie blisko pół miliarda zł do USA). Pytanie: gdzie tu logika?
To czysto teoretyczne założenie, że gdy eksporter więcej zarobi, to dodatkowe zyski przeznaczy automatycznie na kolejne usługi, oświatę, naukę, kulturę, sport itd. Może i przeznaczy, ale nie w Polsce, tylko w swoim macierzystym kraju. Takie życzeniowe myślenie nie znajduje potwierdzenia w polskiej praktyce. Jest wielkim paradoksem naszej gospodarki po transformacji, że działający w Polsce eksporterzy w większości są cudzoziemcami i transferują zyski całymi garściami za granicę do własnych krajów. Tu zostaje tylko podatek, często zresztą umorzony (patrz miliardy „strat” podatkowych w marketach!). Od zawsze kraje były bogate naprawdę tylko bogactwem swoich obywateli, nie cudzoziemskich właścicieli. (…)
Zastanówmy się dlaczego w świecie olbrzymie zapasy dolarów - nie euro! - zgromadzili Chińczycy? W dolarach przelicza się miliony operacji handlowych, zakupuje się przeróżne produkty, także te, które trafiają bezpośrednio do sklepów. Dolar jest wciąż wszechobecny w świecie; euro się do niego nie umywa. Wyprzedza je nawet japoński jen, nie mówiąc o funcie. W całym świecie dolar pełni bezapelacyjnie rolę najważniejszej waluty rezerwowej; pewniejsze są tylko złoto i diamenty.
Zdanie się na euro, walutę, która stawia nasz kraj w sytuacji o tyle gorszej wobec dolara, to w gruncie rzeczy grabież każdego obywatela.
Przyjmując przykładowo jako miesięczną pensję 4700 zł (netto), po wymianie tej kwoty otrzymamy, jak wspomnieliśmy, 1000 euro. Przy obecnym, a w przyszłości prawdopodobnie przy jeszcze wyższym kursie unijnej waluty, dogonienie w zarobkach Zachodu odłożone zostanie na parę pokoleń, albo na zawsze. Teraz średnia zarobków netto np. w Niemczech wynosi ok. 2700 euro – jak się do tego ma jeden tysiąc… A mimo to nie żyjemy jak dziady (choć się nie przelewa). Po prostu w Polsce siła nabywcza 4700 zł jest znacznie wyższa niż 1000 euro w tzw. eurolandzie.
Proponuje się nam zatem byśmy wstąpili do „eurolandu” jako finansowi pariasi, którzy głęboko będą się zastanawiać nad tym, czy mogą sobie pozwolić na bułkę z masłem czy jednak raczej tylko na samą bułkę. I w dalszym będziemy ciągu kupować używane auta, głównie po Niemcach (ten jeden kraj obejmuje ok. 60 proc. naszego wtórnego rynku samochodowego).
Jeżeli ktoś koniecznie potrzebuje naszej złotówki, to niech za nią uczciwie płaci! Jakże można zapasy narodowej waluty, będące efektem ciężkiej pracy naszej i poprzednich pokoleń, traktować jako coś mało warte, a nawet wprost parszywe?! A taką przecież postawę prezentował poprzedni rząd, teraz zaś prezentuje ją tzw. opozycja. To pokłosie mentalności peerelowskiej oraz kompletna uległość wobec tych, którzy chcą naszą walutę na gwałt kupić, głównie wobec Niemców. A wraz z nią chcą kupić nas Polaków - ostatecznie i na zawsze.
A za złotówką stoi przecież nie tylko nasza praca, ale umiejętności, wykształcenie, oszczędności, pola, lasy i grunty orne, budynki i budowle, fabryki, genialne zabytki etc., etc. To wszystko będzie tyle warte, za ile zostanie przehandlowana złotówka.
Przeczytałem parę lat temu dywagacje pewnego ekonomisty i posła, ponoć prawicowego, typowe w niektórych kręgach dla rozważań o naszej walucie. Jego zdaniem powinniśmy jednak „wejść do korytarza walutowego” (kolejny przykład nowomowy) i to raczej przy słabszym niż przy mocniejszym złotym, gdyż „poprawilibyśmy wówczas warunki dla przedsiębiorstw w Polsce, dla polskich eksporterów, a więc stworzylibyśmy w kraju nowe miejsca pracy”. Okazuje się jednak, że bez wyprzedaży złotówki miejsc pracy mamy dziś dość, w wielu regionach jest ich aż za dużo; trudno tam znaleźć ludzi do roboty.
Nadzieja, że manipulowanie walutami stworzy miejsca pracy, było równie logiczna, jak ta, że zbudujemy sobie willę na Marsie. To są bajki, że słaba waluta poprawia komukolwiek warunki gospodarowania – poza spekulantami. Jeżeli by jednak nawet przyjąć taką tezę, to przecież po wymianie słabego złotego na euro z dnia na dzień będziemy mieli ponoć bardzo silną walutę, a więc - antyeksportową! (…)
Jednym z pierwszych ważnych kroków władzy PO-PSL było – niewiele miesięcy po wygraniu wyborów, bo już 13 stycznia 2009 r. – ustanowienie Pełnomocnika Rządu do spraw Wprowadzenia Euro przez Rzeczpospolitą Polską. Rozpoczęła się niewidoczna dla ogółu, ale zakrojona na wielka skalę praca nad likwidacją polskiej waluty. Praca na wielu polach. Zaangażowano w nią wszystkie możliwe instytucje rządowe, ruszono w teren. Powstawały opracowania, monitory, instrukcje, wyliczenia, raporty, poradniki, sprawozdania. Rada Ministrów wydawała stosowne rozporządzenia. Była to praca cicha, na zewnątrz mało widoczna, jakby robota krecia. Mass media tylko tłumaczyły od czasu do czasu sprawy ogólne, ideowe: jakie to szczęście spotka Polaków, jaki dobrobyt na nich spłynie, gdy pozbędą się narodowej waluty.
Szybko powstały Ramy Strategiczne Narodowego Planu Wprowadzenia Euro – 124-stronicowa propaganda pomieszana z instrukcją. Nie była to wszakże publicystyka lub jakieś dywagacje, ale oficjalny państwowy dokument. (Polecam lekturę: https://mf-arch2.mf.gov.pl/documents/764034/1432744/4_ramy_strategiczne_26_10_2010.pdf) Ramy Strategiczne NPWE opublikowano bez większego rozgłosu 26 października 2010 r.
Przystosowywanie Polski do wymiany (czytaj: wyprzedaży) złotego toczyło się szybko, widać, że był to priorytet rządu Tuska. Ale równie szybko zbliżał się termin kolejnych wyborów parlamentarnych – już pozostawał niespełna rok. Mimo wielkiej akcji „uświadamiającej” obozu rządowego i zblatowanych z nim mass mediów Polacy nie nabierali zaufania do euro. Jeśli nie za bardzo nawet rozumieli o co „biega”, to czuli przez skórę, że ktoś ich chce tu wykolegować, i to na bardzo długo. Wymiarkowali te nastroje eksperci Platformy, którzy doradzili wodzowi Donaldowi i reszcie sztabu, by w kwestii euro wzięli sobie jednak na wstrzymanie. Wyjątkowo nędzna frekwencja wyborcza w 2011 r. (zaledwie 48,92 proc.) i słabszy niż poprzednio wynik PO plus konieczność ponownego szukania koalicjanta odsunęły na jakiś czas zagadnienie przehandlowania polskiego złotego.
Przedstawiane wówczas, tak samo zresztą jak i dziś, korzyści z frymarczenia narodową walutą miały charakter niezmiennie ogólnikowy, bardziej literacko-publicystyczny niż konkretny. Cóż to bowiem naprawdę znaczy „Polska odniesie trudne do zmierzenia korzyści natury politycznej, takie jak udział w procesie decyzyjnym Europejskiego Banku Centralnego i pracach Eurogrupy?” EBC jest w rękach niemieckich i trochę we francuskich, holenderskich i luksemburskich, i nie ma co nawet marzyć o wpływaniu na decyzje tego banku – przekonali się o tym już wszyscy.
Albo dalszy tekst z instruktażu: „Kumulacja w czasie ww. korzyści powinna prowadzić do ożywienia wymiany handlowej z zagranicą, wzrostu inwestycji, oszczędności w sferze finansów publicznych w zakresie kosztów zarządzania długiem publicznym i wzrostu konkurencji, a zarazem do stworzenia trwałych podstaw rozwoju gospodarki, wzrostu konsumpcji i dobrobytu.” Gadanie na okrągło. Żadnej liczby, żadnego faktu, żadnego konkretu. Wniosek z takiej lektury płynął jeden. Polak powinien rozumować tak: euro = dobrobyt. Może jesteśmy czasem naiwni, ale nie aż tak.
Siedem lat rządów PiS-u we współpracy z Solidarną Polską udowodniło, że bez euro może wzrosnąć poziom inwestycji, i to bardzo, że może zmaleć bezrobocie, i to bardzo. Że można poczynić oszczędności w dysponowaniu publicznym groszem i to tak, że nagle znajdą się dodatkowe miliardy na budowę dróg, na pomoc rodzinom i seniorom, na wyższe zarobki milionów Polaków. Zdecydowanie przeprowadzona reforma służb skarbowych, podatkowych i celnych (powstała Krajowa Administracja Skarbowa), zakończona sejmową ustawą 16 listopada 2016 r., pozwoliła – bez euro! – na „znalezienie” już w pierwszym roku reformy wielu dodatkowych miliardów zł. Jeszcze zatem tylko dwie liczby: wpływy z podatku VAT za cały 2015 r. wyniosły 123,1 mld zł, a za jedenaście miesięcy (styczeń-listopad) roku ubiegłego, 2022, aż 211,8 mld zł. Wystarczyło ukrócić grabież i z VAT-u mamy dziś prawie dwa razy tyle!
Narzucony nam przez system aktualnej zachodniej ekonomii podatek od wartości dodanej, zwany w skrócie VAT-em, jest już w swoim założeniu bardzo podatny na oszustwa. Można powiedzieć, że wprost prosi się o nie. Nie dalej jak kilkanaście dni temu Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego Policji i Krajowej Administracji Skarbowej zatrzymali grupę kilkudziesięciu osób wyłudzających podatek VAT. Według ustaleń prokuratury Skarb Państwa mógł w tym przypadku stracić ponad półtora miliarda złotych! Chodzi o handel fikcyjnym sprzętem elektronicznym.
Podatność VAT-u na oszustwa jest oczywiście powszechnie znana i nawet od czasu do czasu na Zachodzie krytykowana. W Polsce też trwały dyskusje nad zmianą systemu podatkowego na przejrzysty i bardziej skuteczny, no, ale w obliczu wstąpienia do euro-raju trzeba było z tych pomysłów zrezygnować. Z własną walutą moglibyśmy zrobić reformę, natomiast o euro będzie decydował hegemon. Ciekawe, że w strefie euro od lat nie notuje się jednak większych sukcesów w walce z wyłudzeniami VAT; Polska rządzona przez prawicę ma na tym polu spektakularne osiągnięcia. Okazało się, że siła leży nie w posiadaniu euro, ale w uczciwości oraz w braku tolerancji dla cwaniaków czerpiący garściami i bezkarnie z publicznej kasy. Nie chcę rzecz jasna powiedzieć, że teraz za rządów PiS-u jest wszystko idealne, że nie ma tu i ówdzie przekrętów – nie staliśmy się nagle rajem sprawiedliwych na ziemi. Ale to nie ma nawet porównania z grabieżą uprawianą pod okiem poprzedniej władzy.
Mało kto zdawał sobie z tego sprawę, że w 2015 roku pod koniec panowania ekipy PO-PSL byliśmy tuż, tuż od sprzedaży złotówki i otrzymania w zamian garści euro. Kto w kraju wiedział wówczas, że już od 2009 r. intensywnie pracował nad tzw. wymianą pieniędzy specjalny Zespół Roboczy ds. Wprowadzenia Banknotów i Monet Euro w ramach prac międzyinstytucjonalnej struktury organizacyjnej ds. wprowadzenia euro (pełna nazwa)? Funkcjonował w latach 2009-2015, a jego zadaniem było koordynowanie szeroko zaplanowanego procesu przygotowań Polski do przyjęcia euro. Zespół ten zdążył wyprodukować szczegółowy raport, a raczej bardzo precyzyjną instrukcję, jak technicznie ma wyglądać uszczęśliwianie Polaków tzw. wspólnotową walutą. To ciekawa lektura, wielce pouczająca, nie tylko dla specjalistów.
Okazywało się, że nawet tzw. wizerunek narodowy monet i banknotów trzeba by było „klepnąć” w Brukseli. Raport stwierdzał, że „państwa członkowskie emitujące monety euro powinny przekazywać do Komisji Europejskiej projekty nowych wzorów (…) Komisja Europejska wydaje opinię co do zgodności projektów wizerunków z zaleceniami”. Czyli robisz projekt jakoby własny, ale pod dyktando unijnych eurokratów. To jednak jeszcze drobiazg, choć symptomatyczny.
Niech mi ktoś bowiem powie, jak wyglądał naprawdę handel narodowymi walutami przefarbowanymi na euro? Naprawdę, czyli nie tylko w jakiej cenie poszczególne kraje nabywały wspólnotową walutę, ale jakie rzeczywiste ilości były puszczone w obieg. Bo kiedy widzę dziś gigantyczną aferę korupcyjną w Europarlamencie, przedstawianym dotychczas jako zgromadzenie osobników najszlachetniejszych i najświatlejszych (oczywiście poza nieliczną grupą konserwatystów), to mam prawo mieć poważne wątpliwości do solidności całego unijnego systemu i całej unijnej gigantycznej biurokracji. Banknoty i monety euro mogą emitować, oprócz Europejskiego Banku Centralnego, także krajowe banki centralne (w Polsce to NBP). Ale tylko EBC ma prawo do ustalania wielkości tych emisji. Cytowany tu raport stwierdza: „Na potrzeby wymiany gotówkowej na euro i pierwszy rok obiegu, do końca 2001 r. wyprodukowano łącznie ok. 15 mld sztuk banknotów euro o wartości nominalnej ok. 635 mld EUR oraz ponad 51 mld sztuk monet o wartości prawie 16 mld EUR.” Ale jaką pewność mamy, że naprawdę tyle wyprodukowano, a nie np. 50 proc. więcej? Czy jest ktoś w stanie autorytatywnie stwierdzić ile naprawdę wydrukowano euro np. w Niemczech? Zwłaszcza na przestrzeni ponad 20 lat?
Państwa strefy euro są niby prawnymi emitentami tej waluty. Niby, ponieważ odpowiadają „za ich wzory, parametry techniczne i fizyczną emisję - jak stwierdził były prezes EBC Jean-Claude Trichet – natomiast EBC co roku zatwierdza planowane nakłady”. I wszystko jasne.
Data „2015” padała w wielu wypowiedziach Tuska, później także Komorowskiego. Podczas drugiej kadencji PO-PSL wrzucono na wyższe obroty machinę propagandową. Oto np. w wieczornym dziennika tv wypowiadał się jakiś podstarzały obywatel, wyglądający raczej na obdartusa, który okazywał duże przywiązanie do złotówki. Istnieją tacy, sugerowano, przecież nikt nie mówi, że nie; ale jak wyglądają, kim są – każdy widzi… Dla równowagi przeciwstawiono mu trzy wypowiedzi osobników odzianych inaczej, wypasionych, wyrychtowanych przez telewizyjną charakteryzatorkę. Ekspert ministerialny stwierdzał: „potrzebujemy debaty o warunkach”. On już sprawę z góry przesądził na tak. Potem pojawił się profesor, autentyczny – z litości pominę jego nazwisko. Uczony ów z dumą stwierdził: „Już niedługo my będziemy wykupywać Niemców!”. To nie kawał, to profesorska wypowiedź z 14 stycznia 2013 r. w „Wiadomościach”, dla paru milionów ludzi.
Poseł Rozenek (od Palikota) zabłysnął nawet zdolnościami literackimi. „Wjeżdża pociąg – opowiadał barwnie tegoż wieczora – który się nazywa strefa euro. Myśmy do tego pociągu wstawili jedną nogę, jeśli nie wsiądziemy, to nam ją urwie!”. Nie urwało do tej pory, choć lewą mogłoby… Wspólnotowym pieniądzem rządzi Europejski Bank Centralny, w którym nie mamy nic do powiedzenia i mieć nie będziemy nawet po przehandlowaniu złotówki po najbardziej dla nas niekorzystnym kursie. Tu warto odwołać się do niedawnej historii. Jak nas postrzegał hegemon - jak dumnie określił Niemcy sam Radek Sikorski - i jakie miejsce w Europie nam wyznaczył niech świadczy raport zasłużonego prawnika dr Friedricha Gollerta, w czasie okupacji niemieckiej w randze SS-Untersturmführera dr Friedrich Gollert, zaufanego urzędnika samego dr. Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego. Obszerny raport na temat sytuacji Niemiec w Generalnej Guberni, włącznie z oceną nastrojów ludności polskiej po Powstaniu Warszawskim, Gollert przygotował w grudniu 1944 r. na „po wojnie” dla generalnego gubernatora Hansa Franka. Oto znamienny fragment raportu:
„Nie ma potrzeby dawania Polakom jakichś przyrzeczeń prawno-państwowych, chociaż to, że już teraz więcej Polaków dopuszcza się do prac administracyjnych w niższych instancjach, sprawia niewątpliwie dobre wrażenie. Mimo to tego rodzaju środki nie mają decydującego znaczenia. (…) Polacy, traktowani w sposób surowy, lecz bezstronny, będą mieli przynajmniej uczucie, że obchodzimy się z nimi sprawiedliwie, co pozwoli jeszcze bardziej rozwinąć się ich pozytywnemu obecnie stosunkowi do nas. Będziemy mogli przekonać ludność polską, że tylko Rzesza dba o interesy narodu polskiego. Dla niemieckiej polityki otwiera się tu doskonała okazja, jaka już raz zaistniała w chwili wybuchu wojny przeciwko bolszewizmowi. Przygnębienie, jakie nastąpiło wskutek klęski [Powstania Warszawskiego – przyp. red.], a zwłaszcza poczucie ludności polskiej, że została opuszczona i zdradzona przez wszystkich sprzymierzeńców, daje nam jeszcze raz szansę spacyfikowania dalekowzroczną i mądrą polityką obszaru nadwiślańskiego pod niemieckim przewodnictwem”.
Niemiecka polityka miała niejedna okazję do działania w Polsce. Przed wiekami, za Hitlera i w Europie po II wojnie światowej. „Euroland” jest kolejną taką pacyfikacyjną okazją. Trzeba przyznać, że w III RP niemiecka polityka czuje się szczególnie dobrze. Po prostu się panoszy. A euromiecz, jedno z narzędzi tej polityki, wisi tuż nad naszymi głowami. Wystarczy uwolnić rękę, która go trzyma, dać jej władzę – a ciachnie od razu!
Leszek Sosnowski
Leszek Sosnowski, ur. 1948. Jest polonistą, germanistą, dziennikarzem, artystą fotografikiem (laureat 57 międzynarodowych nagród), menagerem - wydawcą i publicystą. Wydawał i rozprowadzał książki, płyty i filmy w podziemiu w latach 1980. Autor scenariuszy filmów dokumentalnych w tym wielokrotnie nagrodzonego pełnometrażowego „Przyjaciela Boga”. Organizator kilkudziesięciu wystaw plenerowych poświęconych św. Janowi Pawłowi II, Krakowowi i Polsce. Autor kilkunastu książek z zakresu kultury, religii i polityki. Laureat m.in. „Książki Roku” za „Krainę Benedykta XVI”. Działacz katolicki i patriotyczny. Znawca rynku książek i mediów, spraw krajów niemieckojęzycznych oraz życia i dzieła św. Jana Pawła II, redaktor ponad 100 książek Jemu poświęconych. Autor przeszło tysiąca artykułów i esejów. Założyciel (przed 27 laty) Białego Kruka. Założony i kierowany przez niego Biały Kruk został wybrany przez pismo branżowe „Magazyn Literacki Książki” „ Wydawcą 10-lecia 2001 – 2010”. Pomysłodawca i publicysta miesięcznika „Wpis”. Odznaczony m.in. medalem „Pro Patria”, Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP i medalem papieskim „Per Artem ad Deum”. Wybrany (plebiscyt Biblioteki Analiz) do 30-ki najbardziej wpływowych osobowości polskiego rynku książki po 1989 r. Nigdy nie należał do żadnej partii politycznej ani jej młodzieżowych przybudówek.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/633732-nad-naszymi-glowami-wisi-euromiecz