Za komuny oraz za Cimoszewicza jako premiera i szefa MSZ dyplomacja była wzorcowa. I byłoby tak dalej, gdyby nie barbarzyńcy, który zasłużonych towarzyszy wywalili.
Istnieje coś takiego jak Klub „Wyborczej”. I tam zwykle towarzystwo wzajemnej adoracji wyjaśnia sobie, w czym i dlaczego ma rację. Czasem objaśnia też, co generalnie trzeba myśleć albo w konkretnych sprawach. Formalnie ma to być intelektualna uczta dla klubowiczów. Zwykle obowiązuje zasada: jaki intelekt, taka uczta, co oznacza, że z „Ucztą” Platona nie ma to nic wspólnego, a tym bardziej z jej skomplikowaniem, gdy chodzi o poziomy dialogów i monologów. Można by powiedzieć, że uczestniczymy w bieda-uczcie, ale to tajemnica, przynajmniej dla klubowiczów.
W najnowszej odsłonie klubowego spotkania (jego zapis „Gazeta Wyborcza” udostępniła ku chwale ludzkości 3 lutego 2023 r.) wziął udział Włodzimierz Cimoszewicz, były premier, marszałek Sejmu, minister spraw zagranicznych i minister sprawiedliwości. Wziął też udział Ryszard Schnepf, kiedyś ambasador w Urugwaju, Kostaryce, Hiszpanii i USA oraz sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Ten zestaw gwarantował status bieda-uczty, bowiem – niezależnie od różnej rangi – obaj panowie mają takie wyobrażenie o sobie, że Platon czy żyjący przed nim ateński reformator Perykles to kieszonkowy kaliber.
Mądrości Ryszarda Schnepfa można sobie darować, i to wcale nie z powodu roli tatusia w „obławie augustowskiej”. Po prostu nigdy nie miał nic oryginalnego do powiedzenia. A to, co podpisywał jako uczestnik samozwańczej Konferencji Ambasadorów RP czyniłoby go osobą bez zdolności honorowych (zgodnie z „kodeksem Boziewicza”). Cimoszewicz też nie przeszedłby testu Boziewicza (skądinąd jego tatuś ma równie ciekawy życiorys jak rodzic Schnepfa), ale zajmowane wcześniej stanowiska nakazują przynajmniej rejestrować to, co mówi. Choć natręctwa moralizatorskie i besserwisserskie są naprawdę nie do zniesienia.
Kompletnie nie dziwi to, że Cimoszewicz uważa, iż rola Polski jako strategicznego partnera Stanów Zjednoczonych i tego, kogo się słucha w Europie, „to nie jest zasługa rządu, tylko, niestety, Putina. Oraz położenia geograficznego”. Jasne, wszystko to determinizm historyczny oraz geograficzny. I to wyjaśnia, dlaczego Polska Ludowa, czyli prawdziwy dom Cimoszewicza, była podnóżkiem Sowietów, a rządziły nią moskiewskie sługusy.
„Lata po 2015 r. to katastrofa międzynarodowa”, skoro „najważniejszym, strategicznym partnerem Polski od tej pory będzie Wielka Brytania”. I podobno brexit to unieważnił. Wojna na Ukrainie pokazuje wprawdzie, że nie unieważnił, ale Cimoszewicz wolałby oczywiście Niemcy, podobnie jak wcześniej wolał Związek Sowiecki. Przecież nie chodzi o posiadanie „strategicznego partnera”, tylko pana. Pan sowiecki był dobry, a pan niemiecki byłby też dobry, tylko na przeszkodzie stanęła „polityka nieustannych konfliktów niemalże ze wszystkimi, a zwłaszcza z bardzo ważnymi partnerami jak Niemcy czy Francuzi”.
Partnerami do czego byłyby Niemcy? Do podporządkowania się i wychwalania tego pod niebiosa, jak w wersji Radosława Sikorskiego w słynnym hołdzie berlińskim z 28 listopada 2011 r.? Od prawie roku, czyli od napaści Rosji na Ukrainę widać, jakim partnerem potrafią być Niemcy i jak się wychodzi na liczeniu na nie. Z Francją bywa zresztą nie lepiej, szczególnie wtedy, gdy prezydent Macron dzwoni do Putina, żeby nie przeoczyć tego momentu, kiedy rosyjski zbrodniarz znowu stanie się demokratą.
O formacie intelektualnym Cimoszewicza oraz jego zdolności do myślenia niezależnie od tego, jakie wskazówki płyną od pana (panów) najlepiej świadczy przekonanie, że drobna w sumie sprawa TVN (nie „przejęcia”, tylko doprowadzenia do równości wobec prawa) miałaby decydować o tym, czy USA dotrzymają zobowiązań wynikających z art. 5 traktatu północnoatlantyckiego czy nie dotrzymają (skądinąd podobne dylematy mieli Anne Applebaum i jej mąż). To nie jest dowód samodzielności myślenia, tylko mentalności raba.
Wielki strateg i dyplomata Cimoszewicz uważa, iż Polska powinna mieć dobre stosunki z USA (chyba na takiej samej zasadzie, jak kiedyś z Sowietami), ale nie wtedy, kiedy prezydentem był Donald Trump. Tak jakby w USA nie obowiązywała zasada ciągłości i to, do czego zobowiązuje się jeden prezydent, inny mógł wyrzucić do kosza. Tak może sobie kombinować tylko jakiś mały komsomolec Wołodia, ale nie poważny i samodzielny myślowo polityk. Dlatego nie dziwi, że podrośnięty Wołodia traktuje UE i jej instytucje wyłącznie na kolanach. Dla kogoś o mentalności raba to oczywiste.
Cimoszewicz, tak jak wielu byłych komunistów, uznaje zapewne, że szczytem dyplomatycznego zawodowstwa i wyrafinowania byli dyplomaci w PRL, szczególnie absolwenci moskiewskiego MGIMO. Sam Cimoszewicz był tylko „popem” (sekretarzem podstawowej organizacji PZPR) na UW, ale to wystarczy, by tworzyć standardy i chłostać niedouków (zapewne w zakresie dyplomacji wedle niedościgłych kanonów rozwiniętej demokracji socjalistycznej).
Za komuny, ale też za Cimoszewicza jako premiera i szefa MSZ w III RP, dyplomacja była wzorcowa, a wręcz idealna. I byłoby tak dalej, gdyby nie barbarzyńcy, który zasłużonych towarzyszy wywalili (zwykle towarzyszy na podwójnych etatach, czyli także tych bezpieczniackich – sam Cimoszewicz był zarejestrowany jako KO „Carex”), a powinni się od nich uczyć. Zapewne tak, jak Radosław Sikorski od Siergieja Ławrowa, a wcześniej sam Cimoszewicz od Igora Iwanowa. Dlatego, gdy „miał znowu zostać ministrem spraw zagranicznych, nie miałby poważniejszych problemów z wymyśleniem, co trzeba zrobić w relacjach międzynarodowych”. Tylko „nie wiedziałby, z kim to robić”, bo wywalono tych wspaniałych towarzyszy na podwójnych etatach albo po MGIMO.
Jako doświadczony towarzysz i dyplomata Cimoszewicz wie, że „jesteśmy krajem, który z roku na rok osuwa się coraz niżej”. I „gdyby nie wojna w Ukrainie i ta dana nam przez naturę rola państwa tranzytowego, to nadal kwestia praworządności, wolności mediów, standardów demokratycznych określałyby politykę tej [amerykańskiej] administracji wobec Polski”. Nie to, co w czasach premierostwa i kierowania MSZ przez Cimoszewicza, gdy w Waszyngtonie i Langley nikt nie miał wątpliwości, że nie ma do czynienia z sowieckimi ludźmi, tylko z polskimi patriotami i większymi demokratami niż taki Alexis de Tocqueville mógł sobie wyobrazić.
Na szczęście do europarlamentu, między innymi dzięki takim krzewicielom demokracji jak Cimoszewicz (nie przez donosy, tylko obnażanie zamachów na demokrację) „ciągle docierają sygnały z Polski o tym, że kolejnego wyroku się nie wykonuje czy kolejnego sędziego nie dopuszcza się do orzekania”. A jeszcze ci bezczelni pisowcy mają „niezmiennie niezwykle butne, buńczuczne wystąpienia krytykujące wszystkich dookoła, instytucje europejskie, państwa członkowskie i samą Unię”. To skandal, podczas gdy standardem i normą powinno być całowanie w demokratyczne organy i gotowość do służenia nareszcie właściwemu panu. Pisowcy nie całują, więc „dzisiaj Polska nie zostałaby przyjęta do UE”.
Pozostaje tylko czekać, żeby demokracja wróciła do Polski tak, jak kiedyś przyjechała na sowieckich czołgach (razem z tatusiem Cimoszewicza). Jeśli w Polsce „wygra opozycja, to (…) wystarczy kilkanaście wizyt premiera oraz nowego ministra spraw zagranicznych w kilkunastu stolicach, żeby poprawić wizerunek Polski”. Pewnie wiele zadeklarują i wycałują za wszystkie czasy. Ale żeby trwale zasłużyć na dostęp do miejsc, gdzie całowanie jest najefektywniejsze, „trzeba będzie szybko przeprowadzić zmiany instytucjonalne i legislacyjne, głównie w wymiarze sprawiedliwości”. Sam Donald Tusk już zapowiedział program „Ubek plus”, więc kierunek znamy.
Trzeba będzie „porozmawiać ze społeczeństwem”, gdyż już nawet „Scholz z Macronem wspólnym głosem mówili o potrzebie coraz szerszego odchodzenia od zasady jednomyślności przy podejmowaniu decyzji”. Wiadomo, że za komuny wypracowano takie wspaniałe narzędzie jak centralizm demokratyczny, więc trzeba to tylko wprowadzić w Unii Europejskiej. A wszystko po to, żeby Polska „rzeczywiście przyłączyła się do państw decydujących o Europie”. I wtedy będziemy włączeni w Europę „nie tylko politycznie, ale też intelektualnie”.
Polityczne i intelektualne włączenie „wiąże się z kwestią euro”, tak jak za komuny (w ramach RWPG) takie włączenie wiązało się z rublem transferowym. Niestety, w przeciwieństwie do RWPG, która była wolna od niepotrzebnych głupot, w UE trzeba „przygotowania opinii publicznej, żeby nie zdarzyło się to, co we Francji i Holandii z traktatem ustanawiającym konstytucję dla Europy”. Trzeba po prostu ciemne masy oświecić. I Cimoszewicz oświeca - razem ze Schnepfem i aktywem z „GazWybu”. Dzięki temu demokracja będzie pełna, a społeczeństwo przestanie być przypadkowe.
Żeby nic nie zeszło na manowce, Włodzimierz Cimoszewicz powinien znowu być premierem, a w najgorszym razie ministrem spraw zagranicznych. Nie można zmarnować nawet odrobiny wiedzy, sprawności i determinacji tak zasłużonego dla demokracji towarzysza. On demokrację po prostu kocha. Do jej końca.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/633056-nie-ma-lepszej-kuzni-demokracji-od-klubu-wyborczej