Nowa monopartia będąca marzeniem „obozu demokratycznego”, gdyby tylko doszedł do władzy, wskoczyłaby w buty PZPR i ustanowiła jej monopol.
Aż dziw, że na początku 2023 r. jest jeszcze mowa o „ostatniej szansie” demokracji, skoro nie powinno jej być w Polsce już od co najmniej pięciu lat. Ostatnimi z ostatnich szansami demokracji i wolności były wybory samorządowe w 2018 r., a później wybory europejskie oraz do Sejmu i Senatu w 2019 r. oraz prezydenckie w 2020 r. Wszystkie, z wyjątkiem tych do Senatu w 2019 r., przegrane przez opozycję, mimo że jednoczyła się w różnych konfiguracjach. Teraz „ostatnią szansą” są wybory parlamentarne jesienią 2023 r. W czasie upadku demokracji i wolności opozycja cieszyła się oczywiście pełnią praw, łącznie z wykorzystywaniem Senatu do blokowania wszystkiego, co można było zablokować. W czasie umierania demokracji Polska była chyba najbardziej pluralistycznym, gdy chodzi o wolność słowa (mediów) czy wolność zgromadzeń, państwem w Europie. Także, gdy chodzi o wolność i skalę działania obcego kapitału w mediach.
Im więcej było alarmów o śmierci demokracji i wolności w Polsce, tym lepiej się one miały. I na odwrót: im częściej opozycyjni politycy mówili o ratowaniu demokracji i wolności, tym bardziej zamordystyczne rozwiązania wisiały w powietrzu. A jeszcze „obóz demokratyczny” nie miał władzy, a tylko o niej marzył. „Demokraci” już pokazali się jako zamordyści dyszący zemstą i odwetem, odwołujący się do brudnych metod, oszczerstw, kłamstw i dyskryminacji. Im więcej mówili o demokracji, tym mniej mieli z nią wspólnego.
„Obóz demokratyczny” okazał się kompletnie niezdolny do respektowania reguł demokracji, w dodatku przenosząc swoją nienawiść do rządzących za granicę, uruchamiając tam niektórych polityków, instytucje i media. „Obóz demokratyczny” stał się zagrożeniem dla Polski i zarzewiem różnych odmian wojny domowej oraz elementem ewentualnej przyszłej wojny hybrydowej. Nawet postkomuniści nie byli tak daleko od polskiego interesu narodowego, jak obecnie „obóz demokratyczny”.
„Obóz demokratyczny” dąży do status quo ante tylko w gorszej wersji we wszystkim, gdzie zapanowała normalność, czyli wolność. I dąży do wymazania odzyskanej przez Polaków pamięci historycznej. To ważne, bo pamięć decyduje o tożsamości, uzasadnia wiele wyborów moralnych (na zasadzie odwołania do lekcji przeszłości), decyduje o postawach patriotycznych, a nawet o zaangażowaniu się w obronę Polski w razie agresji czy choćby wojny hybrydowej. W tej strategii konieczna jest likwidacja Instytutu Pamięci Narodowej jako instytucji przywracającej narodowi pamięć i jednocześnie nie tylko udostępniającej wiedzę o niedawnej przeszłości, ale też dokonującej moralnego osądu działań instytucji i osób zaangażowanych w niewolenie i prześladowanie narodu.
„Obóz demokratyczny” chce cofnięcia aktu historycznej sprawiedliwości, jaką było pozbawienie przywilejów emerytalnych funkcjonariuszy ubecji oraz bezpieki. Ci młodsi, pozytywnie zweryfikowani po 1989 r., wróciliby zapewne do służby. I mogliby być bardzo użyteczni (nie mówiąc o tym, że gorliwi w rewanżu za doznane „krzywdy”) w zbieraniu dowodów „zbrodni przeciw demokracji i wolności”. I to byłoby wstępem do pokazowych procesów.
„Demokraci” to obecnie największe zagrożenie nie tylko dla swobód i wolności obywatelskich, ale także dla wolności słowa, nauki, kultury. Warto przypomnieć, że już w 2009 r. ówczesna minister nauki Barbara Kudrycka zleciła kontrolę na Wydziale Historycznym UJ, gdyż „elitom” III RP nie spodobała się praca magisterska Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie. To był wyjątkowy wykwit poszanowania wolności uczelni i swobody badań naukowych. A później było już tylko gorzej, co objawiało się, m.in. prześladowaniem za poglądy prof. Ewy Budzyńskiej z Uniwersytetu Śląskiego czy prof. Aleksandra Nalaskowskiego z UMK w Toruniu.
Wolność nauki i kultury pod rządami „obozu demokratycznego” to byłaby likwidacja telewizji publicznej (na początek TVP Info, Wiadomości i publicystyki), weryfikacja (kłania się stan wojenny) i wyrzucenie z pracy dziennikarzy mediów publicznych, a na deser rozprawa z mediami niezależnymi. Z państwa wolności, bodaj największej w Unii Europejskiej, pod rządami „obozu demokratów” Polska szybko stałaby się jednym z najmniej wolnych państw Europy. Demokracja byłaby tylko ogryzkiem, czyli systemem jeszcze większych przywilejów dla kasty właścicieli Polski i w najlepszym razie rezerwatów dla wrogów demokracji. Polska „obozu demokratycznego” byłaby państwem słabym, niesamodzielnym, niesuwerennym, niszczonym przez rewolucję kulturalną i okradanym przez każdego, kto miałby na to ochotę.
Już ponad 30 lat temu ówczesna wersja „obozu demokratycznego” chciała stworzyć jedną partię (nową monopartię) oraz monopol medialny wokół jednej gazety (jak kiedyś wokół „Trybuny Ludu”). Tak jak po 1989 r. Polska była przykładem „wzorcowej” transformacji gospodarczej, tak teraz byłaby awangardą obyczajowo-ideologiczną. Po to, żeby zadośćuczynić za „zbrodnie” reżimu PiS oraz być podawanym jako pozytywny przykład transformacji kulturowo-obyczajowej. Nieważne są ofiary, ważny jest postęp oraz wizerunek.
Już w 1989 r. ówczesnemu wcieleniu „obozu demokratycznego” marzyła się monopartia w stylu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Nie z powodu jej politycznego oblicza, lecz funkcji, jakie pełniła. Czyli dostarczyciela prawomocnych i obowiązujących (także pod sankcją państwowej przemocy) w państwie rozwiązań, interpretacji oraz krytyki czy raczej samokrytyki. Idea monopartii III RP jest tylko odwrotnością PZPR, jej wersją à rebours. I nic dziwnego, gdyż wielu ojców pomysłu monopartii III RP należało do PZPR.
Współczesne spory w polskiej polityce, ostrość politycznego konfliktu, manichejski podział polityczny oraz kwestia prawomocności poszczególnych ugrupowań swoje źródła mają w idei monopartii. Po jednej stronie mamy monopartię, choć nigdy nie zrealizowaną, ale przez 30 lat pożądaną, postulowaną i organizowaną w różnych niedoskonałych formach. Po drugiej – antymonopartię, z zasady rozproszoną i przez monopartię traktowaną tak jak PZPR traktowała wszelkie ruchy opozycyjne.
Gdy 18 grudnia 1988 r. powstał Komitet Obywatelski przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Lechu Wałęsie, już po kilku miesiącach, a szczególnie po wyborach 4 czerwca 1989 r., zaczął być on zamieniany w monopartię. Działo się to tak szybko, żeby nie zostawić miejsca dla innych idei i sił. Wszystko miało się rozpocząć od przejęcia Komitetu Obywatelskiego i szybkiego stworzenia z niego nowej monopartii. Do tego dążyli przede wszystkim tacy członkowie KO jak Bronisław Geremek, Jacek Kuroń czy Adam Michnik. Dlatego doszło do konfliktu, który kulminował 24 czerwca 1989 r. podczas posiedzenia Komitetu Obywatelskiego w Audytorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego.
Grupa Geremka chciała zamienić Komitet Obywatelski w nową monopartię. I wówczas Lech Wałęsa przeciwstawił się tej idei, choć głównie dlatego, że chciano go zmarginalizować. I to w momencie, kiedy już czekał w blokach startowych, by zostać prezydentem Polski. Lech Wałęsa chętnie by ideę nowej monopartii zaakceptował i poparł, gdyby była stworzona dla niego, wokół niego i służyła wyborowi go na prezydenta, a potem funkcjonowała jako jego zaplecze. To oczywiście nie wchodziło w grę, stąd przesilenie i praktyczne rozbicie Komitetu Obywatelskiego.
To, że z Komitetu Obywatelskiego nie udało się zrobić monopartii nie znaczy, że tę ideę porzucono już w III RP. Miała być oświecona, postępowa, europejska, nowoczesna, wyznaczająca, co kto ma robić, jak myśleć, jak oceniać i wartościować. Analogie do myślenia i działania komunistów są aż nadto widoczne. Nieprzypadkowo Adam Michnik razem z Włodzimierzem Cimoszewiczem przez lata forsowali pomysł stworzenia partii historycznego kompromisu postkomunistyczno-postsolidarnościowego, co było przecież programem nowej monopartii.
Monopartii nie udało się stworzyć, ale jej pośrednie ogniwa (w postaci UD, UW, ROAD, PO, KO) pełniły i pełnią jej funkcje, gdy chodzi o monopol na dostarczanie prawomocnych i obowiązujących (także pod sankcją przemocy) w państwie rozwiązań, interpretacji oraz krytyki czy samokrytyki. Intensywność i temperatura wojny PO z PiS wynika z monopartyjnej logiki. Tak ostro nigdy nie były zwalczane partie postkomunistyczne, gdyż były taktowane jako sojusznik nowej monopartii, a nawet jej integralna część, gdyby tylko instytucjonalnie można było monopartię zbudować.
Monopartia nie widzi miejsca na scenie politycznej dla nikogo poza satelitami. O żywotności tej praktyki najlepiej świadczy wasalizacja Nowoczesnej, Partii Zielonych i Inicjatywy Polskiej przez PO, a właściwie wchłonięcie tych partii. Ostrość konfliktu politycznego w Polsce wynika z tego, że monopartia nie przyzna racji opozycji wobec siebie, a wręcz nie uzna jej prawa do istnienia w takiej postaci, która umożliwia sprawowanie władzy.
Monopartia może tolerować słabą opozycją wobec siebie, i to tylko wtedy, gdy ta opozycja jest kadłubowa. Gdyby była dostatecznie silna, traktowałaby rywala tak jak zmilitaryzowana PZPR traktowała w latach 80. „Solidarność”. Komunistyczna monopartia poszła na kompromis dopiero wtedy, gdy dostrzegła chęć stworzenia nowej monopartii po stronie opozycyjnej i gdy wiedziała, że ta nowa monopartia nie będzie jej wrogiem, tylko będzie zwalczała nieprawomyślnych po swojej stronie.
Konflikt polityczny w Polsce nie straci na ostrości i intensywności, dopóki żywa jest idea monopartii, której przejściową formą jest „obóz demokratyczny”, mający się zamienić we „wspólną listę”. Stąd gorące poparcie dla niej zwolenników monopartii sprzed 34 lat. Stąd zapowiedzi anihilacji PiS i strasznej zemsty na jej politykach, a nawet zwolennikach, gdyby „wspólna lista” wygrała wybory. Monopartia jest wprawdzie wciąż kadłubowa, ale nie straciła totalniackich zapędów, gdyż każda monopartia takie ma. Dlatego „obóz demokratyczny” wnet zbudowałby prawdziwe obozy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/630170-polska-pod-rzadami-obozu-demokratycznego-bedzie-slaba