Gdy do Polski wszedł TikTok, to, co już i tak było mało spoistą galaretą zamiast mózgu, zamieniło się w płyn, który sobie cieknie na ulicę czy podłogę.
Szczyt fascynacji Donalda Tuska chińskim TikTokiem nałożył się decyzję amerykańskiej Izby Reprezentantów, by zakazać tej aplikacji (medium) ze względu na jej „wysokie ryzyko w związku z dużą liczbą problemów bezpieczeństwa”. Chwilę później w amerykańskiej ustawie budżetowej umieszczono klauzulę o ogólnokrajowych zakazie używania TikToka przez pracowników służb publicznych. Jednym z zarzutów wobec chińskiej aplikacji jest to, że jej używanie prowadzi do swego rodzaju prania mózgu albo odmóżdżenia w ogóle. Ostatnie tiktokowe filmiki byłego polskiego premiera dowodzą, że pranie mózgu i odmóżdżenie są już realnym problemem.
Odmóżdżenie prowadzi do tego, że bardzo aktualne staje się ogłoszenie: „Mózg tanio sprzedam. Nieużywany”. Gdyby TikTok zwiększał zasięgi w dotychczasowym tempie, takich ogłoszeń mogłyby być miliony. Tym bardziej że okazuje się, iż bez mózgu można doskonale funkcjonować, a tym bardziej z mózgiem wypranym. A nawet lepiej się funkcjonuje, także na TikToku, gdy nie używa się tego organu. Oczywiście bez mózgu raczej nie można czegoś istotnego zrobić: dla siebie, dla bliskich, dla kraju, ale funkcjonować, szczególnie w roli trolla i celebryty jednocześnie, można jak najbardziej. Co to bowiem za problem, na przykład dla Donalda Tuska, wszystko jedno, czy w tradycyjnej czy w tiktokowej wersji, żeby z polityka zmienić się w prymitywnego trolla.
W rozmowach i debatach (w telewizjach, radiach, mediach społecznościowych, uniwersyteckich salach, na posiedzeniach różnych ciał i sądów różnych szczebli) nie pada jeszcze uwaga, by maksymalnie wszystko spłycać (na miarę TikToka), ale i bez tego intelektualne życie jest rachitycznym strumyczkiem, wokół którego są same łachy. Głupio już było? To dzięki TikTokowi będzie jeszcze głupiej. Albert Einstein powiadał wprawdzie, że świat powinniśmy tłumaczyć tak prosto, jak to jest tylko możliwe. Ale nie prościej. A to prościej nie oznacza wcale klarowności, logiki, odkrywczości czy rzeczywistej prostoty, która jest matką geniuszu, lecz kompletny bełkot.
Kluczem jest to, że psychologia bełkoczącego czy psychologia w ogóle (a szczególnie kuchenna psychoanaliza) to strumień świadomości idioty. Kiedy w towarzystwie rozmowa schodzi na kompletne manowce i zadaje się aluzyjne pytanie, czy ktoś czytał na przykład Fregego albo Nagla (w ten sposób kulturalnie – bo rzecz dzieje się wśród ludzi mających uniwersyteckie dyplomy – daje się do zrozumienia, że w wywodach nie ma za grosz logiki i sensu), reakcją są szeroko otwarte oczęta i stwierdzenie, że nie, ale za to czytało się na przykład Olgę Tokarczuk.
Jest fenomenem to, że wielu użytkowników TikToka, ale nie tylko oni, wyraża głębokie zadowolenie, gdy przyznają, że nie mają bladego pojęcia o elementarnej choćby matematyce. Nie jakiejś wyższej, ale tej licealnej, której kanon to XVII i XVIII wiek. Nie budzi też nawet cienia zażenowania brak pojęcia o elementarnej logice, zasadach wynikania czy regułach dowodzenia. Ale za to czytają Tokarczuk i Stasiuka, a kiedyś jeszcze Pilcha. Istotnie, mózg nie jest już wtedy do niczego potrzebny, bo problemy logiki, wynikania czy inferencji najzwyczajniej nie istnieją.
Kiedy Tusk i ferajna nie mają żadnej wizji rozwoju Polski, nie wiedzą, jakim krajem Polska ma być i po co, zarzucają rodaków rozważaniami o alternatywnych światach, gdzie wszystko jest proste niczym „żarty” Donalda Tuska na Tik Toku. A trzeba pamiętać, że te „żarty” są potem cytowane i rozwijane przez takich gigantów, jak Borys Budka, Marcin Kierwiński czy Agnieszka Pomaska, więc końcowy efekt po prostu musi być koszmarem.
W publicznej debacie mamy biegunkę wrzutek na poziomie Tuskowego TikToka, co mogłaby generować jakaś prosta maszyna, bo inteligencji, czyli mózgu, nie trzeba w to angażować. Tak jakby ci ludzie nie mieli pojęcia, na czym polega ich praca jako polityków. To się nauczcie! – chciałoby się zakrzyknąć. Tylko po co, jak to wołanie na puszczy. I nikt nie czuje z tego powodu zażenowania. Tak jakby ci ludzie dostawali pieniądze za to, by nam codziennie udowadniać, że się na niczym nie znają. Niechby choć mieli trochę wstydu, żeby się z tym nie obnosić.
Słyszymy, jacy to wybitni są polscy prawnicy, a profesorowie prawa to już wybitni pośród wybitnych. Ale to oni przygotowują prawne buble wymagające nieustannych nowelizacji, a większość ich tzw. ekspertyz prawnych to produkty urągające inteligencji i elementarnej logice. Jakby tego było mało, wielu politologów i socjologów raczy nas pracami i przemyśleniami na poziomie banalnych skojarzeń osoby mającej w domu tylko telewizor, bo już posiadanie biblioteki mogłoby im zaszkodzić. Żeby było sprawiedliwie – w równie nikłym stopniu mózgi są używane przez dziennikarzy. Wszystko wskazuje na to, że kluczem do zrozumienia tego, co się obecnie dzieje, jest zasada: „Nie myślę, więc jestem”.
Bełkot stał się językiem obowiązkowym. „Pan nie może być profesorem” - usłyszał kiedyś Richard Feynman, noblista z fizyki, od słuchacza pewnej konferencji. „Dlaczego?” - spytał Feynman. „Bo mogę zrozumieć wszystko, co pan mówi. A gdy słucham innych profesorów, nie rozumiem niczego” - odparł słuchacz. Feynman pocieszył go, że on sam też rzadko rozumie innych profesorów. I nazwał ich napuszonymi durniami. Obserwacja Feynmana obowiązuje do dziś, szczególnie w Polsce i w czasie powszechnego bełkotu.
„Tego nie ma w żadnym cywilizowanym kraju” - to hasło wytrych wielu polskich inteligentów, w tym licznych profesorów. Znaczy to, że „coś” nie mogłoby się zdarzyć, nie występuje, jest nie do pomyślenia nigdzie poza Polską. To oczywiście typowy paliatyw, czyli gorzej niż umysłowe placebo. Bo w rzeczywistości te wyróżniające ponoć nasz kraj okropieństwa w sferach faktów (totalna katastrofa państwa), prawa (totalny zamordyzm), moralności (totalna degrengolada) czy sądów estetycznych (totalne badziewie) zdarzają się w każdym cywilizowanym państwie, a w Polsce rzadziej niż gdzie indziej. Zasadnicza różnica między Polską a tymi „cywilizowanymi krajami” polega na tym, że tam nikt się nie porównuje do „cywilizowanych krajów”, tylko mówi, co mu się nie podoba we własnym kraju. I nie wynosi tego na zewnątrz, tym bardziej w formie donosu.
Krajowi mądrale tłumaczą nam, głupkom, którzy nic nie rozumieją z tego, co oni mówią, że oni coś rozumieją, czyli są wyjątkowi. Poza tym uświadamiają swoim rywalom, także głupkom, że oni znają cywilizowane kraje, a przeciwnicy tylko lokalne zadupie, czyli że są żałosnymi czereśniakami. Dodatkowo demonstrują poznawczą wyższość: wedle zasady, że tylko debile widzą pozytywne strony rzeczywistości, natomiast prawdziwi mędrcy czują wyłącznie obrzydzenie i wszystko im się kojarzy skatologicznie. Na koniec udowadniają przynależność do elity: bo wiedzą, co to są wyższe wartości, mają aspiracje i podstawy do osądzania wszystkiego, no i mają to typowe dla wybranych poczucie wyższości nad przeciwnikami, z definicji matołami.
Kiedy już niektórzy upodlą się jako zakała, ciemnota i obciach, zaczynają się zastanawiać, czy słusznie to robią. Bo kiedy przyjrzeć się mądralom, okazuje się, że za pozorną elitarnością kryje się zwykłe sekciarstwo. Że z bliska nie przypominają kondotierów intelektu, lecz raczej ślepców z genialnego obrazu Pietera Bruegla „Ślepcy”, których perspektywa sięga zaledwie na wyciągnięcie ręki, a poglądy są wyłącznie stadne. Że ich poczucie wyższości to w gruncie rzeczy kompleks niższości wobec prawdziwie wolnych intelektualistów realnie wolnego świata. Stąd ogromna frustracja i pycha. Kiedy jednak zdrapać politurę, okazuje się, że światli, hurrapostępowi i hiperumiarkowani polityczni idole mądrali to - jak szczerze określił kiedyś nieżyjący już Józef Oleksy - „krętacze”, „buce”, „narcyze”, „żule”, „oszuści”, „konfabulanci” i „barachło”.
Mądrale i ich polityczni idole mają wprawdzie usta pełne frazesów o wolności i tolerancji, a także o wartościach, ale to wartości zarezerwowane dla nich. Kiedy angażują się w jakieś krucjaty czy tylko akcje, nie przemawia przez nich poczucie wolności, lecz zniewolenia - poprawnością polityczną, korporacyjną lojalnością czy środowiskową presją. I w takim momencie wszedł do Polski TikTok, który to, co już i tak było mało spoistą galaretą zamienia w płyn, a ten sobie cieknie na ulicę czy podłogę przy każdej próbie użycia mózgu. Skutki muszą być opłakane, skoro – jak mówił Ryszard Petru – „głowa psuje się od góry”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/629102-kongres-usa-zakazuje-tiktoka-tuska-tam-coraz-wiecej