Sporo ludzi zajmujących się polityką nie ma pojęcia, że nie ma pojęcia o tym, co robi – twierdzi John Cleese, jeden z filarów grupy Monty Pythona, człowiek dobrze wykształcony w Cambridge (prawo). Cleese czyni politykom zarzut nie tylko z tego, że ogólnie nie mają pojęcia, ale też z tego, że nie mają pojęcia także o tym, o czym nie mają pojęcia. I to jest nawet gorsza wersja braku pojęcia. Gdy pojęcia w obu znaczeniach nie mają Klaudia Jachira czy duet Dariusz Joński – Michał Szczerba nie jest to szczególnie istotne, bo co to za różnica, o czym nie mają oni pojęcia.
Jest źle, gdy brak pojęcia o tym, o czym się nie ma pojęcia dotyczy Donalda Tuska. On temu zaprzecza i się wścieka. Zresztą z nim jest nawet gorzej, skoro w polityce tkwi od ponad 30 lat. Pewnie dlatego nie ma pojęcia, że polityk nie biega do sądu (np. z pozwem przeciwko autorowi dokumentu o sobie i przeciwko szefowi TAI) z tego powodu, iż np. w mediach nie funkcjonuje wyłącznie tak, jakby to sobie sam ułożył, a potem np. ktoś z „Gazety Wyborczej” jeszcze upięknił. Adoracja nie jest chyba jednak przymusowa, choć pewnie będzie, gdy już Donald Tusk przekuje swój brak pojęcia we władzę i wszystkich swoich realnych oraz domniemanych wrogów wtrąci w kazamaty.
John Cleese sugeruje, że gdyby politycy mieli pojęcie, że nie mają pojęcia, rządziliby lepiej. Być może nawet przestaliby rządzić, uświadomiwszy sobie, że nie mają pojęcia, jak to robić. Widać, że świetny brytyjski komik i aktor nie zna polskiej polityki. Brak pojęcia o braku pojęcia jest po prostu dla rządzenia zbawienny, a taki Donald Tusk jechał na tym 7 lat jako premier w Polsce i 5 lat jako przewodniczący Rady Europejskiej. Nieprzypadkowo tylko w Wielkiej Brytanii i w związku z brexitem zauważono, że fundamentalnie Tusk nie ma pojęcia – ani ogólnie, ani o tym, o czym nie ma pojęcia.
W Polsce to, co reprezentuje Tusk to wręcz idealny model rządzenia, o czym przez lata mogliśmy i wciąż możemy się przekonywać. Załóżmy, że Tusk miałby pojęcie, że nie ma pojęcia o kierowaniu państwem. Przecież z tak bzdurnego powodu nie zrezygnowałby ze stanowiska. Tym bardziej że prawdopodobnie został wybrany właśnie dlatego, że nie ma pojęcia. Wyborcy wyszli w tym wypadku ze słusznego założenia, że ktoś, kto miałby pojęcie, za dużo chciałby zrobić dla narodu, a to się zawsze źle kończy.
Czy tacy komuniści nie chcieli dużo zrobić, i to nawet nie dobrego, ale najlepszego? A jak to się skończyło? Wyborca myśli czasem rozsądnie. Ktoś, kto nie ma pojęcia, że nie ma pojęcia o rządzeniu, bywa kandydatem idealnym. Przynajmniej nie narobi głupstw, wyrywając się do roboty. Ci, którzy nie mają pojęcia, że nie mają pojęcia, do roboty się nie wyrywają, dlatego Tusk mógł być premierem pracując trzy i pół dnia tygodniowo, co wszystkim wychodziło tylko na dobre, jeśli już musiał być szefem rządu.
Sprawa ma też ważny aspekt psychologiczny. Gdyby ci, którzy nie mają pojęcia, że nie mają pojęcia, nagle zaczęli mieć pojęcie, że nie mają pojęcia, popadliby w totalną frustrację, apatię czy depresję. Pół biedy, gdyby zaczęli wtedy pić albo się izolować. Strasznie byłoby dopiero wtedy, gdyby zaczęli się na potęgę uczyć albo, co gorsza, udowadniać, że jednak mają pojęcie. Efekt byłby taki, że robiliby wiele głupstw (albo same głupstwa), co jest oczywiście o wiele bardziej szkodliwe niż kompletne nicnierobienie. Poza tym brak pojęcia o braku pojęcia jest niejako stanem naturalnym (prawda, pani Klaudio?), a gwałcenie natury jest zawsze szkodliwe.
Donald Tusk nie po to wrócił do polskiej polityki, że on nie ma pojęcia, a taki jego poprzednik, jak Borys Budka pojęcie miał. Co to, to nie. Tylko Budka nie miał pojęcia w mniej toksyczny sposób, tym bardziej że powszechnie było wiadomo, iż tego pojęcia nie ma i nikt od niego nie oczekiwał, że miał będzie. Tusk uważa natomiast, że ma pojęcie o tym, o czym powinno się je mieć oraz o tym, o czym pojęcia nie ma. A ponieważ nie jest premierem i nie może pracować tylko 3,5 dnia tygodniowo, jest coraz bardziej namolny, żeby uszczęśliwiać społeczeństwo, mimo że ono najszczęśliwsze jest bez niego.
Gdy powstaje taki dokument jak „Nasz człowiek w Warszawie”, to uświadamia ludziom, o czym nie ma pojęcia ten, który nie ma pojęcia, gdy chodzi np. o relacje z Rosją i Putinem. To znaczy uświadamia, dlaczego ktoś może chcieć być teraz uznawany za tego, który nie ma pojęcia. To też jest przecież kwestia dialektyki, a nie logiki. Chodzi o to, żeby nie mieć pojęcia o tym, o czym wcześniej chciało się mieć pojęcie, choć efekt był taki, że się pojęcia nie miało o tym, iż mając pojęcie i tak się go nie ma. Może to brzmi dziwnie, ale takie są zasady dialektyki, która przecież z logiką nie ma nic wspólnego.
Bardzo zabawne jest pomieszanie – jak to ujął Stanisław Bareja w „Misiu” – prawdy czasu i prawdy ekranu („jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu, która mówi: prasłowiańska grusza chroni w swych konarach plebejskiego uciekiniera”). Gdy w pozwie przeciwko TVP napisano, że „z treści materiałów TVP wynika, że Donalda Tuska cechuje: brak wiarygodności, zmienność poglądów, hipokryzja, skłonność do kłamstwa, agresja, ponadto służalczość w stosunku do Niemców i uległość wobec Rosjan, antyfeminizm, pogarda dla ludu, cynizm”, to uznano to za prawdę ekranu, podczas gdy to ewidentnie prawda czasu. A przecież chodzi o to, żeby nie „mieszać myślowo dwóch różnych systemów walutowych”, żeby „nie być Peweksami”.
Szczytem (wykwitem) dialektyki oraz pomieszania prawdy czasu z prawdą ekranu jest pozew Donalda Tuska wobec TVP za przedstawianie w „Wiadomościach” jego wizerunku „w czerwonej poświacie z celownikiem nakierowanym na klatkę piersiową”. Chodzi o pokazywanie przez jedną kamerę obrazu widocznego na podglądzie drugiej kamery, gdy obejmuje ona postać w tzw. planie amerykańskim bądź średnim. Ów „celownik” to po prostu środek planu. Ujęcie w ujęciu to taki alfabet w filmie i telewizji, że nawet analfabeta powinien to wiedzieć, czyli nawet ten, kto nie ma pojęcia, że nie ma pojęcia.
Pokazanie obrazu z podglądu „może zachęcać do fizycznych ataków”. Zapewne tak, jak pokazywanie planu ogólnego, np. z drona (perspektywa ptasia) zachęca do bombardowania, zaś ujęcia od dołu (perspektywa żabia) zachęcają do wysadzania w powietrze. Takie ujęcia to „naruszenie dóbr osobistych Pana Donalda Tuska, w szczególności jego dobrego imienia i godności osobistej”. Faktycznie trzeba nie mieć pojęcia o tym, o czym się nie ma pojęcia, żeby bez pojęcia kojarzyć takie rzeczy i jeszcze je wrzucać do pozwu. Ale jak się nie ma pojęcia, że się nie ma pojęcia, to się nie ma pojęcia, o czym się pojęcia nie ma. CBDU (co było do udowodnienia).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/628223-dialektyka-tuska-czyli-celownik-wycelowany-w-celownik