Wydaje się, że najlepszym sposobem na absurdalne oskarżenia wypowiedziane w mediach społecznościowych przez senatora Platformy Obywatelskiej Adama Szejnfelda jest wykorzystanie jego daleko posuniętej bezczelności – bo nie chce mi się wierzyć, że zwykłej głupoty – jest wytaczanie mu procesów cywilnych.
Weźmy pod uwagę dwie wypowiedzi, które przesądzają praktycznie o jego porażce w przypadku, gdy stanie przed sądem jako pozwany.
Pierwsza to oskarżenie mówiące, że ostatnie wybory prezydenckie z 2020 roku zostały sfałszowane. Kancelaria prezydenta w imieniu głowy państwa mogłaby spokojnie założyć mu sprawę o zniesławienie prezydenta Andrzeja Dudę. O podważenie jego dobrego imienia. W istocie zarzut o sfałszowaniu wyborów, gdyby miał się okazać prawdziwy ma niezwykle dalekosiężne skutki polityczne, ale także prawne. Polityczne, bo prowadzą do ogromnego kryzysu państwa. Prawne, gdyż mnóstwo decyzji podjętych przez prezydenta należałoby uznać za nieważne. Takie były konsekwencje w ogromnym skrócie.
Oskarżenie o sfałszowanie wyborów rozumie się jednoznacznie. W którejś fazie procesu wyborczego, ktoś dokonał jakiegoś oszustwa, które dało inny wynik niżeli rzeczywisty. Nie zgodny z głosowaniem zadeklarowanym na kartach wyborczych, wypełnionych przez wyborców, którzy zrobili to w zgodności z wszelkim obowiązującymi regułami. Teoretycznie możliwości dokonania oszustwa jest wiele. Biorąc pod uwagę ilość głosów, jakie należałoby sfałszować, aby wpłynąć na wynik wyborów, liczba ta sięga setki tysięcy sfałszowanych kart wyborczych. W każdym z wariantów oszustwa, rozpoczynając na szczeblu komisji obwodowych musi uczestniczyć kilka osób. Zaś oszustwo może nastąpić jedynie w zmowie ludzi, uczestniczących bezpośrednio w pracach komisji. Przy wydawaniu kart do głosowania oraz w liczeniu głosów w komisji. Każde oszustwo pozostawia po sobie ślad materialny, stosunkowo łatwy do wychwycenia Np. poprzez dopisywanie dodatkowych znaków przy nazwiskach, aby unieważnić oddany głos. W kolejne można próbować dokonywać fałszerstw w czasie przekazywania zbiorczych wyników z komisji obwodowych do komisji okręgowych. Nie dostarczenie list, których wyniki są przeciwne intencjom grupy oszustów. Wiem coś o tym, kiedy przed laty jako dziennikarz badałem sprawę oszustwa w wyborach samorządowych w jednym z powiatów w centralnej Polsce.
Podczas procesu Adam Szejnfeld – zakładam rzeczową ocenę sądu – nie wykpiłby się nonsesownymi argumentami, że fałszerstwem określał metody stosowane przez zwolenników prezydenta Andrzeja Dudy, którzy np. w telewizji publicznej albo w innych mediach opowiadali o nim nieprawdziwe, ale korzystne dla niego rzeczy. - Inaczej mówiąc – dowodziłby Adam Szejnfeld - fałszowali jego obraz, aby nakłonić innych do zagłosowania na Andrzeja Dudę. Wedle definicji Adama Szejnfelda oszustwa wyborczego, wszystkie, a przynajmniej większość, wyborów prezydenckich na świecie byłaby sfałszowana.
Jeszcze łatwiejszy kąsek „sądowy” podrzucił Adam Szejnfeld swoim oskarżeniem Jarosława Kaczyńskiego. Tak mu się właśnie skojarzyło, kiedy powiedział:
„Kaczyński jak Putin rozumie tylko siłę, każda słabość będzie wykorzystana”.
Tu już mocno Adam Szejnfeld przesadził. Między obydwoma postaciami jest jednak kilka różnic, które dyskwalifikują ocenę senatora Platformy. Niekiedy sędzowie mają rację twierdząc, że politycy muszą zrozumieć, iż pod ich adresem mogą padać mocne słowa. O wiele ostrzejsze niżeli wobec zwykłych obywateli. Politycy winni mieć grubszą skórę. Są jednak pewne granice. A te niewątpliwie naruszył Adam Szejnfeld.
Pewnie Jarosławowi Kaczyńskiemu szkoda czasu na spory sądowe z dość mizerną postacią w polityce, jaką jest Adam Szejnfeld. Może jednak czasem warto poskromić kompletną nieodpowiedzialność. Bredzącego wszystko, co mu ślina na język przyniesie. Gorzej – myśl do mózgu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/627750-co-w-slinie-to-na-jezyku-co-w-oparach-absurdu-to-w-mozgu