Te zawody formalnie dzieli przepaść. Ale faktycznie coś podobnego jest z nimi nie tak, choć skutki tego są diametralnie różne. Chodzi o prawników (szczególnie sędziów) i twórców kultury (szczególnie aktorów). Oczywiście nie dotyczy to wszystkich prawników i wszystkich twórców kultury. To, co jest nie tak z prawnikami ma wpływ na znacznie poważniejsze sprawy niż to, co wynika z pewnej skazy twórców kultury. W pierwszym wypadku chodzi o życie, zdrowie, relacje rodzinne i towarzyskie, status materialny, pozycję społeczną, karierę zawodową. W drugim wypadku chodzi o zjawisko obyczajowo-kulturowe, które można zawrzeć w dwóch pojęciach: „uzurpacja” i „bufonada”.
Niestety uzurpacja i bufonada to także cechy wyróżniające klan prawników, ze szczególnym uwzględnieniem sędziów. No, bo co jest takiego nadzwyczajnego w dość nudnych, w dużej części pamięciowych studiach prawniczych, żeby po ich ukończeniu i zrobieniu specjalizacji decydować o życiu i śmierci, o biedzie bądź dostatku, o szczęściu czy niedoli? Czym się różni absolwent prawa od absolwenta każdych innych studiów, że tak często nie tylko czuje się panem życia i śmierci, panem wszystkiego, co może człowieka spotkać, ale też decyduje w tych sprawach i nie można tego podważyć.
Oczywiście można powiedzieć, że sędzia, prokurator czy adwokat korzysta ze specjalnych praw na mocy umowy społecznej. Bez umowy i podziału ról nie byłby możliwy żaden społeczny porządek, w tym porządek prawny, a to one decydują o tym, co wolno, a czego nie, jakie są wyjątki i okoliczności łagodzące. I skoro ktoś taki został dopuszczony do tych specjalności (po równych praktykach i egzaminach), ma wystarczającą wiedzę i kwalifikacje moralne. Ale czy ma wystarczające kwalifikacje i wiedzę, by uważać się za boga? Czy może być wyłączony z tych kryteriów, które „w imieniu prawa” stosuje do każdego innego obywatela? Czy prawnicy obcują z jakimś absolutem, który (mimo istnienia instancyjności, skargi itp.) czyni ich nieomylnymi?
Główny problem z prawnikami (najczęściej sędziami) jest tego rodzaju, że gwarantowaną im konstytucyjnie niezawisłość mylą z nieomylnością. To znaczy, że uważają, iż są nieomylni nawet wtedy, gdy się głęboko mylą. To oczywiście nie ma nic wspólnego z niezawisłością. Ale skutkuje uzurpacją i bufonadą. No i poczuciem nietykalności – cokolwiek by się zdarzyło. Mimo istnienia procedur dyscyplinarnych, które przez dekady były fikcją, a i obecnie mają być fikcją, bo nieomylność wprost prowadzi do nietykalności. Stąd taka wściekła wojna z Izbą Dyscyplinarną Sądu Najwyższego, której powołanie miało być sposobem na nieomylność prowadzącą do nietykalności. Innymi słowy – na uzurpację boskości, która była czystą bufonadą.
Znacznie większą pokusę i głębsze uzasadnienie do uzurpowania sobie boskości i nieomylności mieliby lekarze. Oni przynajmniej mają za sobą trudne, wszechstronne studia, a potem specjalizacje i ich praca nie polega na gadaniu czy pewnej quasi-logicznej ekwilibrystyce, czyli względnej biegłości w posługiwaniu się kodeksami i ich interpretacjami, a właściwie manipulowaniu nimi. Lekarze muszą mieć mierzalne i weryfikowalne kwalifikacje, bo jeśli ich nie mają, przez pewien czas mogą funkcjonować, ale prędzej niż później są demaskowani. Bo ich błędy są stosunkowo łatwo wykrywalne i weryfikowalne, choć środowiskowa solidarność to utrudnia. A mimo to jest bardzo mało lekarzy uzurpujących sobie boski status i bardzo wielu prawników, którzy to robią.
Trudno powiedzieć, czy na prawników oszałamiająco, a właściwie odurzająco działa to, że wyroki wydają w imieniu państwa i gdy zakładają łańcuch, mogą się czuć władcami, panami życia i śmierci, bo państwo za nimi stoi, także za ich rzekomą nieomylnością uzasadniającą nietykalność. Umowa społeczna w jakimś sensie to gwarantuje, ale bez przesady. Bo z nieomylności i nietykalności może korzystać zarówno prawnik wybitny, a przy tym głęboko etyczny, jak i ignorant oraz człowiek do cna zdemoralizowany, np. łapówkarz. Niby powinno to podlegać indywidualnej ocenie, ale nie podlega. Nie ma się co łudzić. Tu solidarność zawodowa jest bez porównania większa niż w wypadku lekarzy. No i mamy pasztet w postaci połączenia nieomylności, nietykalności, uzurpacji i bufonady, bo poczucie boskości otumania i ze zwykłych przedstawicieli jednego z zawodów (choć przyznajmy – specjalnego) czyni pretensjonalnych i aroganckich aktorów.
W wypadku twórców kultury uzurpacja wynika z odgrywania różnych ról (nie tylko przez aktorów, ale i reżyserów czy pisarzy) i wiążącego się z tym przekonania, że potrafią wszystko i każdego zrozumieć czy też zdekonstruować. Choćby ograniczało się to najbanalniejszej z banalnych psychologicznych dywagacji (najczęściej zlewozmywakowej psychoanalizy). Traktują ludzi jak role, które grają bądź postacie, które kreują w książkach. Chociaż to kompletna fikcja, pewne psychologiczne prawdopodobieństwo sprawia, że czują się demiurgami i oczekują, że inni w ten właśnie sposób będą ich traktować. To czysta uzurpacja, ale często doświadczana przez nich popularność decyduje o tym, że czują się nie tylko wyjątkowi, ale też wyjątkowo mądrzy. Dlatego muszą głosić swoje prawdy innym, w przekonaniu, że to jakieś niebywałe odkrycia, choć w 99,9 proc. to okropne trywializmy.
Popularność wprost wiedzie do megalomanii, a ta generuje wyobrażenia o wyjątkowości (np. wyjątkowej wrażliwości czy jakimś specjalnym sposobie postrzegania świata i ludzi). Twórcy, szczególnie aktorzy, raczej nie czują się królami czy profesorami, których grają (kreują), ale są przekonani, że to jest w ich zasięgu. Pewnie dlatego swoje banalne osądy wypowiadane własnym tekstem, a nie cudzym, precyzyjnie opracowanym, uważają za mądrości, które koniecznie wszyscy powinni poznać. To klasyczne pomylenie popularności z miarodajnością. A wtedy kompletnie nieważne jest to, co się mówi (pisze), ale jest istotne, że robi to osoba popularna (aktor, reżyser, pisarz, celebryta czy tylko imprezowy wycieruch).
Wydawałoby się, że bufonada będąca największym problemem twórców kultury, nieodłącznym od ich zajęcia, a wynikająca z wyuczonej megalomanii nie dotyczy takich zawodów jak prawnicy. To już przeszłość. Także prawnicy funkcjonują w kategoriach aktorstwa i celebryctwa (wycieruchostwa również), więc bufonada stała się dla wielu jedyną formą publicznego funkcjonowania. A ponieważ jest dodatkowo wzmocniona poczuciem boskości, staje się dużo bardziej nieznośna i pretensjonalna niż w wypadku twórców kultury. Czasem prowadzi to do takiego paradoksu, że prawnik grany przez aktora wydaje się bardziej kompetentny, moralny i niezawisły niż oryginał, łatwo przemieniający się w aktora. Kiepskiego aktora.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/625441-to-smutny-znak-czasow-gdy-prawnicy-odgrywaja-bogow