Ostatnio było głośno o tzw. obwodzie kaliningradzkim. Nie jestem zwolennikiem używania sowieckiej nomenklatury w stosunku do tego obszaru ponieważ Michaił Kalinin (to od niego wzięła się nazwa) był zbrodniarzem.
Jak już pisałem nie raz jego podpis widnieje na listach katyńskich. Jest on odpowiedzialny obok innych notabli „sawieckiewo sajuza” za mord na naszych oficerach w 1941 roku. Dlatego rejon ten (fragment dawnych Prus Wschodnich) dziś znajdujący się pod tymczasową administracją Federacji Rosyjskiej powinien nazywać się, póki co, obwodem królewieckim.
Z miejscem tym związanie są same kłopoty. Od lat stanowi on straszak na Polskę i Litwę, czego dowodem są dywagacje na temat groźby moskiewskiego ataku na „Przesmyk Suwalski”. W razie wybuchu wojny miałoby to być wg niektórych rodzimych strategów najbardziej newralgiczny, bo narażony na szturm armii Kremla, rejon Rzeczpospolitej i Litwy. Ostatnio zaś w związku z porozumieniem pomiędzy obecnymi władzami lotniska cywilnego w Królewcu i portami lotniczymi krajów bliskiego wschodu, a także Mińska na Białorusi, istnieje groźba „powtórki z rozrywki” czyli drugiego rzutu przemytu emigrantów przez granicę do naszego kraju. Ale dziś nie o tym chciałem pisać.
Mięso armatnie dla armii ukraińskiej
Jeśli przyjrzymy się bliżej temu problemowi (obwód królewiecki to ruski wrzód na plecach Europy Środkowo-Wschodniej) zauważymy, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Podobnie, jak słynna tylko z nazwy druga armia świata – przed napaścią na Ukrainę określana była Armia Kremla. Fakt ten nie umknął uwadze również amerykańskiego dwutygodnika „Forbes”. Podstawą obrony obszaru Królewca był do tej pory sformowany w roku 2016 11. Korpus Armijny z dowództwem w stolicy okręgu. Został zbudowany jako główna siła Kremla w tym regionie i liczył ok. 12 tys. żołnierzy. W jego skład wchodzą m.in. 152. Brzesko-Warszawska Gwardyjska Brygada Rakietowa, 244. Niemeńska Brygada Artylerii, 7. Moskiewsko-Miński Gwardyjski Pułk Zmechanizowany oraz najsilniejsza jednostka – 18. Gwardyjska Dywizja Zmechanizowana.
Korpus, wciśnięty między dwa kraje NATO wzdłuż strategicznego morza, miał dać siłom rosyjskim przewagę w globalnej wojnie. Zamiast tego stał się mięsem armatnim dla armii ukraińskiej, która na papierze była słabsza niż armia rosyjska
— napisał „Forbes”.
Z korpusu kaliningradzkiego pozostały strzępy
Po klęsce armii rosyjskiej podczas nieudolnych prób zdobycia Kijowa już na przełomie marca i kwietnia, jednostki z Kaliningradu zostały skierowane do walk w Ukrainie. Najpierw do Donbasu, następnie pod Charków. Ale po trzech miesiącach walk, z siły dawnego korpusu kaliningradzkiego pozostały już tylko strzępy. Informacje tą potwierdził także Reuters w opublikowanym w środę obszernym materiale na temat pozostawionej przez Rosjan dokumentacji w Bałakliji, gdzie wojska rosyjskie w pośpiechu i panice wycofywały się przed nacierającymi siłami ukraińskimi. Znaleziono tam dokumenty datowane na 30 sierpnia, wskazujące, że korpus dysponował 71 proc. składu osobowego. Niektóre bataliony zostały jednak ograniczone do zaledwie jednej dziesiątej ich pierwotnej siły.
A potem nastąpiła jeszcze kontrofensywa na Charkowszczyźnie. W jej efekcie oddziały 11. Korpusu Armijnego straciły wg danych Sztabu Generalny ukraińskiej armii ponad 50 proc. żołnierzy i ponad 200 jednostek sprzętu. Zdaniem „Forbesa”:
Prawie na pewno będzie wymagało to wielu miesięcy odpoczynku, ponownego wyposażenia i rekrutacji, aby 11 Korpus Armijny odzyskał choć ułamek dawnej siły.
Tak czy inaczej, stoimy obecnie przed pierwszą poważną szansą odzyskania rejonu Królewca. Oczywiście najpierw musielibyśmy wypowiedzieć wojnę Rosji, na co raczej dziś nasze władze i społeczeństwo większej ochoty nie mają. Ale szansa się pojawiła.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/620420-prawda-o-obwodzie-krolewieckim-wg-forbesa