Nie jest prawdą, że Donald Tusk i Platforma Obywatelska nie mają żadnego programu dla Polski, dla Polaków, z którym szliby do wyborów. Tym programem nie jest też anty-PiS. To tylko emocjonalna zasłona dymna. Tusk i Platforma mają taki program, jakiego nie sformułowała żadna demokratyczna siła zarówno w II Rzeczpospolitej, jak i po 1989 r. To śmiały program likwidacji Polski albo przynajmniej polskości. Oficjalnie ten program oczywiście się tak nie nazywa, ale gdyby go zrealizować, Polski by nie było.
Cokolwiek zaproponują eurokraci z brukselskich struktur, co tylko wymyślą w Berlinie i Paryżu jako rozwiązanie dla państw zrzeszonych w Unii Europejskiej, to Donald Tusk i PO przyjmą i będą realizować. I jest im wszystko jedno, jakie będą tego konsekwencje. Tusk wie, że głównym problemem Polski jest polskość. I nie ma co się nad nim znęcać za jego „polskość jako nienormalność” sprzed lat, gdyż wtedy jeszcze mimo wszystko nie był zwolennikiem rozbratu z polskością. Teraz już robi wszystko, żeby ten rozbrat był widoczny.
Polskość oznacza podmiotowość i suwerenność, czyli np. w niemieckim ujęciu UE duży kłopot. Formalnie to Niemcy nie są też za niemieckością Unii, bo to się źle kojarzy. Jednak władze państwa tak silnego jak Niemcy mogą sobie pozwolić na udawanie, że nie niemieckość jest celem, tylko europejskość. Ta niemieckość i tak wypłynie wtedy, kiedy tylko będzie potrzebna. Państwo takie jak Polska od polskości odcinać się nie może. Bo nawet jeśli polskość wypłynie, to może to trwać długo, czego uczy nas doświadczenie zaborów. Oczywiście polskość będzie podskórnie żyć, tylko nie mogąc się ujawnić w formie państwowej, będzie tylko elementem kultury i tradycji. A chodzi o to, żeby polskość była siłą, także decydującą o pozycji naszego państwa i narodu.
Dla Tuska czy PO polskość jest słabością, a nie siłą. Polskość ma nas przecież oddalać od Europu, czymkolwiek by ona była. Nic więc dziwnego, że luminarze platformerskiej wizji świata tak się wstydzą okazywania jakichkolwiek przejawów polskości za granicą. Mówił o tym choćby Jerzy Stuhr, obecnie znany raczej z płynów, które mu pomagają przeżyć w kraju, gdzie polskość musi być dla niego zdecydowanie zbyt ostentacyjna i męcząca.
Polskość jest dla Tuska i PO słabością także dlatego, że kojarzy się z obozem obecnie rządzącym. To musi być wkurzające, gdy ci rządzący ostentacyjnie nie wstydzą się polskości. Ale dla światłych Europejczyków to straszna zapyziałość. Uważają bowiem, że tylko Europejczyk, który zepchnie Polaka w Polaku na margines, ma szansę być dobrze traktowanym w Europie. Gdyby Polaka w Polaku zepchnięto do kąta, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy domagać się reparacji od Niemiec. Nikomu nie przyszłoby do głowy polemizować z nieomylną Komisja Europejską. Czyli nie byłoby żadnych kłopotów.
Jednym z głównych powodów wypierania polskości jest to, że ona musi się jakoś konfrontować z niemieckością, francuskością, czeskością czy niderlandzkością, a to tylko rodzi kłopoty. Gdy polskość jest przejrzysta albo nie ma jej wcale, można mieć komfort niekonfrontacyjności. Taki, jaki mają manekiny czy lalki. Nawet gdy pochodzą z Chin, nikt nie uważa ich za Chinki. Tamte „-ści” mają oczywiście uzasadnienie, bo nie są kijem w szprychach europejskiego koła. Tako rzecze Komisja Europejska i politycy w poszczególnych stolicach. Polskość jest kijem w szprychach, bowiem nie chce się rozpuścić w europejskiej herbacie.
Gdy polskość zniknie, natychmiast wyparują wszelkie problemy. A nawet będą same zyski. Jak Niemcy będą chcieli wsparcia w jakiejś sprawie, można być niemieckim i zdobywać premię. Podobnie z Francją, Niderlandami, Belgią, Austrią czy jakimkolwiek innym państwem. Ideałem jest to, żeby Polak mógł być każdym. Wprawdzie może być wtedy nikim, ale to nieważne, skoro wszyscy będą go potrzebowali. Jak bezbarwnego silikonu. Wprawdzie jest tylko spoiną, ale bezpośrednio sąsiaduje z płytkami czy innymi elementami wyposażenia. Polak jako silikon Europy, to powinno w zupełności wystarczyć.
Jeśli nie ma polskości, to nie ma też potrzeby jej obrony, umacniania, pielęgnowania itp. Wszystko jedno, kto się rozgości na polskim terytorium, wobec każdego można być silikonem. Wtedy żaden program rządzenia czy uprawiania polityki nie jest potrzebny. Ktoś za nas wymyśli, co mamy robić i po prostu to nakaże albo zleci. Czyli w zasadzie nawet rząd nie byłby potrzebny, tylko jakaś administracja realizująca te zlecenia. Wszędzie byłoby Polsce wygodnie, z każdym mogłaby stawać przed ołtarzem, a pewnie nawet mogłaby być wynajmowana do różnych zadań. Wprawdzie przypominałoby to coś, co się nazywa escort, ale najważniejsza jest strona praktyczna, czyli korzyści.
Likwidacja polskości właściwie od ręki kasuje wszystkie problemy, które są z Polską jako państwem. Ona nadal mogłaby być nazywana Polską, tylko na przykład z gwiazdką. A pod gwiazdką byłoby wyjaśnienie, że to najbardziej uniwersalne spoiwo Unii, które można dowolnie pokolorować, nadać dowolną konsystencję i użyć do czegokolwiek, co akurat potrzebują Niemcy, Francja, Niderlandy, Austria czy Belgia.
Program likwidacji Polski wydaje się dalekosiężny i bardzo funkcjonalny. Oznacza bowiem zero kłopotów i możliwość służenia każdemu. A dobra służba nigdy nie jest głodzona i tylko czasem źle traktowana, ale z tym da się żyć. Wprawdzie silikonu właściwie nikt nie zauważa, ale przecież istnieje i jest częścią ściany, posadzki czy instalacji. Program likwidacji polskości Tusk i Platforma mogliby zatem nazwać: „Polska silikonem Europy!”. Dobrego klejenia się!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/619836-polska-silikonem-europy-dobre-haslo-dla-programu-tuska