„Trzeba tutaj stanowczo zażądać równego traktowania. Brak równego traktowania państw członkowskich jest clou całego sporu” - mówi portalowi wPolityce.pl prof. Genowefa Grabowska, prawnik, konstytucjonalista, specjalista ds. prawa europejskiego.
CZYTAJ TAKŻE:
wPolityce.pl: W nowym numerze tygodnika „Sieci” europoseł Jacek Saryusz-Wolski wskazuje, w jaki sposób moglibyśmy wygrać w sporze z Unią Europejską. Polityk podkreśla konieczność zaostrzenia kursu, m.in. Strategię Blokady, „wywrócenia stolika”. „Musimy blokować i wetować”-mówi Saryusz-Wolski. Jak oceniłaby Pani te propozycje?
Prof. Genowefa Grabowska: Nasz kurs wobec UE powinien być merytoryczny i stanowczy. Stosowanie mechanizmu weta zależy oczywiście od dziedziny. Blokowanie samo w sobie nie spełni swojej roli, ale tam, gdzie mamy jeszcze zastrzeżenia i uważamy, że propozycja jest dla Polski zła, to wetować oczywiście trzeba.
Bez rozmowy z KE tego sporu nie rozwiążemy. Dobrze jednak, abyśmy prowadzili ten dialog z pozycji państwa będącego pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej z instytucją unijną, która ma charakter służebny wobec wszystkich państw.
Komisja Europejska nie ma w traktatach - i nie powinna mieć też w praktyce - charakteru dominującego w stosunku do państw. Co prawda usiłuje stworzyć sobie taką pozycję, dąży do tego, aby dominować państwa członkowskie, mówić im, co, jak i kiedy mają robić. Tymczasem traktaty nie dają KE tak daleko idących kompetencji. Bruksela próbuje więc zdobyć je metodą faktów dokonanych, co jest niebezpieczne nie tylko dla Polski czy innych państw członkowskich, ale dla całej Unii. Mamy bowiem do czynienia z sytuacją, gdy traktat zawarty przez państwa, który wyraźnie określa kompetencje, nie jest stosowany przez unijną instytucję – Komisję, która nieformalnie nazywana jest „strażnikiem traktatów”.
Skoro KE ma czuwać nad tym, aby państwa stosowały traktaty, to powinna przede wszystkim sama się do nich stosować, a nie nadużywać swoich uprawnień, generując nowe kompetencje lub próbując tworzyć je poprzez praktykę. To rzecz, która wynaturza instytucje unijne.
Ostatnio w przestrzeni publicznej pojawiła się sugestia, że KE może zablokować Polsce także inne środki, nie tylko te z Krajowego Planu Odbudowy. Oficjalnie nie zostało to potwierdzone, poza wypowiedzią jednego z urzędników. Ale czy KE w ogóle miałaby prawo do takich działań?
Wiemy, że takich uprawnień nie ma. Mówimy bowiem o środkach wynegocjowanych w ramach siedmioletniej perspektywy, które Polska, wspólnie z innymi państwami UE zaakceptowała. To jest święta rzecz, ramy finansowe, w których ma mieścić się Unia Europejska przez najbliższe siedem lat. KE nie może więc wskazywać, któremu państwu środki da, a któremu nie. To nie są pieniądze KE czy pożyczone w bankach, jak w przypadku KPO. Te środki pochodzą ze składek państw członkowskich i to te państwa, a nie Komisja, zadecydowały, jak one mają być dystrybuowane. KE ma tych ustaleń pilnować. Nie wolno jej natomiast naruszać ich ani modyfikować.
Przedstawiciele opozycji mówią, że istotą sporu między Brukselą a Polską jest praworządność, przedstawiciele władz naszego kraju – że raczej suwerenność, a działania KE motywowane są wyłącznie chęcią wpłynięcia na sytuację polityczną w naszym kraju. Gdzie tkwi istota całej sytuacji?
Poglądy KE zostały już wyraźnie nakreślone. Jako prawnik dostrzegam w jej postawie naruszenie prawa przez Komisję: niechęć do stosowania traktatów. A przecież to nie bierze się znikąd i stoi za tym określony zamysł polityczny.
Uważam, że kwestia praworządności, tak szeroko rozumianej, i wskazywanie jej elementów, które Polska rzekomo narusza, nie obroni się. Dlaczego? Ponieważ w innych państwach członkowskich mamy analogiczne zachowania, a Komisja nie reaguje na nie. To wskazywałoby na zamysł polityczny. Czy związany z chęcią zmiany rządu? Można tak domniemywać, zwłaszcza w kontekście wypowiedzi przewodniczącej KE przed wyborami we Włoszech. Była to groźba przedwyborcza ze strony KE. Zamysł jest ewidentny: nie podoba nam się określony rząd, ale mamy mechanizmy finansowe, które sami sobie wytworzyliśmy i będziemy nimi operować. Takie podejście KE bardzo niedobrze wróży. A ponieważ ma ona przed sobą jeszcze dość długą kadencję, to jeśli nie zmieni tego nastawienia i uparcie będzie dążyła do organizacji silnego systemu, jaki dają ramy federalne, Europa w obecnym wymiarze tego nie zaakceptuje. Wcześniej czy później wynikną z tego zagrożenia dla interesów poszczególnych państw członkowskich, które ten system zniszczą, odrzucą.
Unia miała przecież być budowana na zupełnie innych zasadach. Jeszcze w Konstytucji dla Europy, tym odrzuconym, federalizującym dokumencie, był zapis o atrybutach i symbolach Unii. Podano tam motto wspólnoty, które brzmiało: „Zjednoczeni w różnorodności”. Tłumaczono, że państwa członkowskie są różne, każde z nich ma swoje władze, własny system, rozmaite instytucje, różnie myślą, ale są zjednoczone wokół tych zadań, które prowadzi UE. Różnorodność jest bogactwem UE, a teraz chce się ją zacierać. Bruksela chciałaby zrównać wszystkie kraje pod kreskę, do wspólnego mianownika. Nie jest to jednak cel, do którego powinna zmierzać ani zmiany, które zostałyby zaakceptowane.
A co ze środkami z Krajowego Planu Odbudowy? Czy ostatecznie je uzyskamy i w jaki sposób moglibyśmy o to zabiegać?
W tej chwili najważniejsze jest, aby do Polski płynęły inne środki – budżetowe, zgodnie z harmonogramem przewidzianym w siedmioletnich ramach finansowych. A o tym, czy środki z KPO wpłyną do Polski, czy też nie, przekonamy się dopiero po przedłożeniu pierwszego rachunku. Mamy decyzję o przyznaniu KPO z 17 czerwca bieżącego roku. Jeśli wykonamy pierwsze zadania figurujące w Krajowym Planie Odbudowy, to wysyłamy do Komisji Europejskiej faktury.
Wówczas KE - w ramach decyzji o przyznaniu środków - musi nam te faktury opłacić. Dopiero wtedy będziemy wiedzieli, jak się zachowa. Dotychczasowe działania to jedynie sfera werbalna. Kiedy przedstawiciele Brukseli mówią: „damy”,”nie damy”, „dopiero jak zrobicie to czy tamto” – to można odczytać takie deklaracje jako poniżający szantaż wobec Polski. Moment prawdy nadejdzie wtedy, kiedy do KE wpłynie z Warszawy wniosek, w którym zażądamy wypłaty środków wyasygnowanych na realizację celów przewidzianych w KPO. Taka jest bowiem procedura: KE zwraca krajom członkowskim pieniądze wydane na wykonanie zadań przewidzianych w KPO. Wyślijmy fakturę i zaczekajmy na reakcję.
I dopiero wówczas mielibyśmy myśleć o jakiejś odpowiedzi, strategii?
Na pewno powinniśmy reagować o wiele bardziej stanowczo niż do tej pory. Podzielam pogląd wyrażony przez europosła Saryusz-Wolskiego, który podkreśla, że dość tłumaczenia się. My bowiem wciąż tłumaczymy, że nie jesteśmy wielbłądem, pokazujemy, że mamy takie czy inne przepisy. A właściwie komu się tłumaczymy? Bez sensu, gdy państwo tłumaczy się urzędnikom Komisji.
Powinniśmy więc przedkładać nasze stanowisko stanowczo i żądać tego, co należy się nam jako państwu członkowskiemu, tak jak i innym państwom. Bruksela nie może wciąż formułować nowych warunków, oczekiwań czy zarzutów. Gdyby w takiej sytuacji było postawione duże państwo UE, to urzędnicy Komisji nie odważyliby się formułować takich wniosków. Przykładem są Niemcy i funkcjonujący tam system wyboru sędziów. Nikt w UE go nie kwestionuje. Kiedy Polska odważyła się to zrobić, usłyszała: „Ale w Niemczech jest dojrzała demokracja”. Zatem u nas, w ocenie ówczesnych urzędników i polityków w PE, dojrzałej demokracji nie ma.
Trzeba tutaj stanowczo zażądać równego traktowania. Brak równego traktowania państw członkowskich jest clou całego sporu. Polska jest na takim „celowniku” i traktowana jest zapewne tak, żeby Komisja mogła osiągnąć określony cel, o którym mówiła przewodnicząca von der Leyen.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozm. Joanna Jaszczuk
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/619439-profgrabowskadosc-tlumaczenia-sie-przed-komisja-europejska