Profesory, prezydenty, redaktory i posły pognały na pogrzeb Urbana. Powiada się o nim całkiem powszechnie, nie wiedząc że była to zagrywka marketingowa jeszcze z lat 80-tych, że „może i był złym człowiekiem, ale inteligencji mu odmówić nie można”. Pomijając już fakt jałowości tego wyjaśnienia (podmieńmy może za Urbana nazwisko jakieś zbrodniarza, gwałciciela), jest ono dodatkowo nieprawdziwe. Gdzie bowiem ukryło się to wybitne Urbanowe pióro? Najbardziej chełpił się dziełem „Alfabet Urbana”, gdzie dzielił się myślami tak wybitnymi jak tymi, że Jacek Maziarski źle parkował samochód, zaś sama książeczka była jedynie kopią pomysłu na „Abecadło Kisiela” znanego publicysty. Może dość zabawną grą słów było użycie frazy Moczara „Ja, jako były partyzant….” na żart, że brzmi to jak „jaja kobyły”. Ale czy to ma być ten polot wybitnego umysłu IIII RP? Stawanie w intelektualne szranki z przygłupem Moczarem?
Różne te Hartmany, Michniki i Kwaśniewskie nie wymienią jednego dzieła swojego „wybitnego publicysty”, nie zachwycą się tekstem, który poszerzył ich horyzonty, nie oświecił, nie przeszył dreszczem olśnienia. Urban zaczął swoją karierę kłamstwami i kłamstwami skończył. W PRL założył w Krakowie fikcyjne biuro matrymonialne, by otrzymywać anonse, później wykorzystywane w jego tekstach. Pisał pod pseudonimem, bo był uznawany za autora tak marnego i załganego, że nawet zwykłe redakcje za komuny brzydziły się mieć na szpalcie „Jerzego Urbana”, mogły przełknąć co najwyżej „Jana Rema”. Jeśli go twardogłowi Jaruzela wzięli na rzecznika rządu to przecież nie dla jego błyskotliwości a dla bezczelności, twarzą zamachowców mógł zostać człowiek tylko wyjątkowo złajdaczony, niemający nic w swej reputacji do stracenia. I Urban nic nie stracił - na głośnych „wtorkowych konferencjach prasowych” kłamał na temat represji, na temat władz PRL, na temat Solidarności i Kościoła. Szczuł na ks. Jerzego Popiełuszkę - kłamiąc i o nim. Po latach łgał na temat zabójców kapłana, kolportując eSBecką ustawkę, że to była zbrodnia Sowietów chcących osłabić biednego a mądrego Jaruzelskiego. Zaiste, wyżyny intelektu, finezja pierwszego pokolenia Komsomołu.
Ale z drugiej strony czepiać się piewców Jerzego Urbana nie do końca wypada. Jeśli przebieranie się za biskupa, kilka przekleństw przed kamerą, kładzenie się do fikcyjnej trumny, jest dla kogoś oznaką wybitnego intelektu, to przecież nie jego wina. Może mama nie czytała do kołyski bajek Brzechwy, tata nie prowadzał na cmentarz Powstańców (jednych, drugich czy trzecich - każde pokolenie ma swoich przecież), dziadek nie śpiewał ułańskich pieśni, babcia nie uczyła pacierza a nauczyciele nie podsuwali książek Mackiewicza czy Sienkiewicza. Może im, faktycznie, po kilku politruckich dziełkach, trzymanych przez dziadków z KPP na półkach nad biurkiem, Urban wydaje się erudytą europejskiej klasy?
Takiego to formatu jest warszawska socjeta spod znaku ćwierćinteligencji polskiej. I nawet z czterech takich ćwiartek nie da się ulepić jednego inteligenta.
KRÓTKO O URBANIE WYSŁUCHAJ TUTAJ:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/618032-ktora-to-mysl-urbana-polska-cwiercinteligencja-tak-ceni