Pewnie że współczesny film czy serial polski nie może być wolny od wyświechtanych stereotypów, że musi mieć naiwne rysy i naśladownictwo niezbyt ambitnych modeli fabularnych z Zachodu, ale jednak produkcja „Wielka woda”, dostępna w serwisie Netflix jest potrzebna i wartościowa. Odrzucając na chwilę kliszę o „ciemnych polskich wieśniakach” z miejscowości Kęty, przeciwstawionych oświeconemu Zachodowi (niemiecki syn mieszkańca Kęt, czy sama główna bohaterka wykształcona w Holandii), oraz o tekturowości państwa polskiego pokazana na przykładzie powierzchowności przygotowań do pielgrzymki Jana Pawła II, serial Jana Holoubka i Bartłomieja Ignaciuka jest wartościową próbą pokazania nie tylko dramatu powodzi z 1997 roku, ale też totalnego dziadostwa ówczesnego państwa polskiego. Owszem, mainstreamowi chodzi o to, by to cała polskość była odbierana jako bylejakość (nienormalność?), ale że tym razem dzieje się to na przykładzie postPRL, III RP, to naprawdę warto obnażać bez końca.
Fasadowe państwo
I tak oto filmowi wrocławianie mają nieaktualne mapy hydrologiczne, takie sprzed 30 lat, a lokalne regaty na potrzeby kampanii wyborczej są ważniejsze niż utrzymanie właściwego poziomu wód dla bezpieczeństwa miasta. Komendant policji z milicyjnym rodowodem, rozumiejący swoje zadania jako tłumienie zamieszek niczym w stanie wojennym, oficerowie - trepy z płaskim postrzeganiem rzeczywistości, funkcjonowanie administracji publicznej jako zbieraniny niepołączonych ze sobą i nieskoordynowanych komórek oraz pozycja autorytetu (profesor hydrolog) oparta o stare zasługi a nie bieżące kompetencje, to całkiem trafiony obraz Polski lat 90-tych. „Wielka woda” nie jest filmem dokumentalnym i zapewne świadkowie strasznej powodzi poczują się niedocenieni w niektórych kwestiach ich walki z żywiołem, ale jednak dobrze oddaje fasadowość państwa sprzed trzech dekad. W wypowiedzi filmowej sołtys Kęt jest także drwina ze słów - nieprzypisanych autorowi - Włodzimierza Cimoszewicza, że można się było ubezpieczyć na wypadek powodzi - była to faktycznie historyczna wypowiedź, która zatopiła SLD w późniejszych wyborach.
Państwo nie pomoże?
Ta bylejakość i brak sprawczości państwa wylewała się w kraju po 1989 roku zewsząd. „Niedasizm” był chorobą, która eksplodowała po PRL, a która do dziś towarzyszy różnym politykom, zaś to wzruszanie ramionami na kaprysy żywiołu przypominają jeszcze późniejsze o półtorej dekady słowa Bronisława Komorowskiego, że no powódź, jest, bo woda się zbiera, ale przecież potem spływa do Bałtyku. Tusk też w odpowiedzi na problemy wzruszał ramionami, że przecież „nie ma przycisku do obniżania cen” albo tłumaczył, że „ja wam wójta nie wybierałem”. Serial oczywiście nie odnosi się do polityki, ale gangsterską dekadę bylejakości przypomina zręcznie, dosadnie, razi przaśnością urzędników, źle uszytymi garniturami, doraźnością reagowania, gdy i tak już jest za późno.
Fatalna dekada po 1989 roku
Lata 90-te to także ogromne bezrobocie, brudne ulice i popękane chodniki, dumni ekonomiści spoglądający na polską biedę z poczuciem wyższości swojego życiowego sukcesu. Dobrze jest oglądać ten serial ze świadomością, że tamte paskudne czasy mamy już za sobą. Współpraca z unijnymi rynkami zbytu, wejście do UE, konkretne zmiany polityczne i wysiłek Polaków, wyprowadziły nas z fazy paździerzowego państwa. Dobrze że starsi widzowie mogą sobie ten kontrast przypomnieć, a młodsi - uświadomić.
ZOBACZ TAKŻE RELACJĘ Z POLSKIEJ POMOCY NA UKRAINIE:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/617742-serial-wielka-woda-trafnie-opowiedzial-dziadostwo-lat-90