Gdy się ogląda nadawane na żywo poranne pogawędki prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka, zażenowanie walczy z poczuciem kompletnego obciachu i wrażeniem marnowania czasu w godzinach pracy. W końcu, co kogo obchodzi to, że prezydent dużego miasta potrafi przeczytać, jaki jest dzień, która jest godzina, kto ma imieniny, jaka jest pogoda czy co widać przez okno urzędu. Tych obciachowych pogawędek pozazdrościła Sutrykowi prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz, tyle że ona wychodzi z gabinetu i w plenerze opowiada o swoich planach na konkretny dzień. Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski i prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak też się w różnych punktach miasta ustawiają i coś tam zapowiadają lub prezentują. O ile Trzaskowski nie lansuje się akurat gdzieś za granicą, a Jaśkowiak nie trenuje przed kolejnym pojedynkiem bokserskim lub nie robi pompek w swoim gabinecie.
Można oczywiście powiedzieć, że takich właśnie prezydentów chcieli mieszkańcy Warszawy, Wrocławia, Poznania czy Gdańska, skoro ich wybrali, a nawet podczas elekcji w 2018 r. wybrali ich już w pierwszej turze. Demokracja nie chroni ani przed szkodzeniem sobie, ani przed masochizmem. A tym bardziej przed związkami wybrańców (w różnej formie, czasie i stopniu zaangażowania) z Platformą Obywatelską. Jeśli mieszkańcy Warszawy, Wrocławia, Poznania i Gdańska w swojej większości uważają, że Trzaskowski, Sutryk, Jaśkowiak i Dulkiewicz się nadają, a nawet są dla nich źródłem dumy, to widocznie tego właśnie chcą.
Zapewne mając poczucie silnego mandatu prezydenci miast umacniają w sobie poczucie prawa własności do zarządzanych miast. Bo chyba tylko z tego wynika ich wielka ochota uprzykrzania życia mieszkańcom, nazywana przebudową czy ogólnie zmianą. Nic innego, skoro w oczy rzuca się ich fundamentalna wręcz ignorancja, gdy chodzi o urbanistykę, architekturę, organizację ruchu czy poczucie estetyki, o niekompetencji w dziedzinie historii nawet nie wspominając. Istnieje chyba nawet taka prawidłowość, że im większy ignorant, tym śmielsze ma plany i tym większe spustoszenia realizacja tych planów wywołuje.
Prezydentów kilku wielkich miast (i nie tylko ich, bo to dość powszechne zjawisko) przede wszystkim łączy przekonanie, że są właścicielami miast, którymi zarządzają. Nawet bardziej są właścicielami niż był Jan Zamoyski w wypadku Zamościa – miasta prywatnego, stworzonego pod koniec XVI wieku. Już samo porównanie z Zamościem jest grubo niestosowne, bowiem Jan Zamoyski miał tyle klasy, wiedzy i umiejętności, że stworzenie miasta powierzył najlepszym fachowcom, z włoskim architektem Bernardo Morando na czele. I udało się stworzyć miasto piękne, funkcjonalne i bezpieczne. Miasto wręcz idealne.
O takich cechach jak piękno, funkcjonalność i bezpieczeństwo zarządzanych przez siebie miast Rafał Trzaskowski, Jacek Sutryk, Jacek Jaśkowiak czy Aleksandra Dulkiewicz nie mają bladego pojęcia. Przede wszystkim nie mają pojęcia, czym jest urbanistyka. Nawet nie wymagając takiego podejścia, jakie miał Jan Zamoyski planując budowę Zamościa. Jakie mieli włodarze Paryża (w tym czasie funkcję mera zniesiono), gdy przebudowę miasta w latach 1852-1870 powierzono Georgesowi-Eugene Haussmannowi. Jakie posiadali burmistrz i nadburmistrz Szczecina, gdy w latach 1862-1869 powierzyli Jamesowi Hobrechtowi urbanistyczne przekształcenie śródmieścia.
Porównanie kompetencji, wiedzy i odpowiedzialności Trzaskowskiego, Sutryka, Jaśkowiaka i Dulkiewicz do Jana Zamoyskiego powoduje, że pojawiają się kosmiczne odległości. A przecież Zamoyski poza tym, że wiedział jak i z pomocą jakich ludzi stworzyć Zamość, był jeszcze kanclerzem i hetmanem wielkim koronnym, sekretarzem królewskim, senatorem, stał na czele rozlicznych starostw. I miał czas na odebranie starannego, wartościowego wykształcenia we Włoszech, co pozwalało mu być intelektualistą, pisarzem, świetnym mówcą, a wreszcie wybitnie kompetentnym mecenasem. Nie ma sensu znęcanie się nad Jackiem Sutrykiem czy Aleksandrą Dulkiewicz porównując ich obciachowe pogawędki z mowami Jana Zamoyskiego.
Wiele wskazuje na to, że odwaga Trzaskowskiego, Sutryka, Jaśkowiaka czy Dulkiewicz w psuciu miast, którymi zarządzają wynika z połączenia ignorancji z przekonaniem o posiadaniu prawa własności. Im mniej się na czymś znają (a nie zwrócą się przecież do ludzi od siebie mądrzejszych i bardziej kompetentnych, żeby nie ucierpiał ich majestat), tym bardziej chcą udowadniać, że mogą. To zresztą typowe dla ignorantów, że nie wiedzą, jakie są granice, po których przekroczeniu stają się nie tylko śmieszni, ale zamieniają się w wyjątkowych szkodników.
Arogancja i niekompetencja powinny być przez wyborców zauważane i odpowiednio korygowane w kolejnych wyborach. Ale nie są. Głównie dlatego, że w samorządach nawet bardziej niż w centralnej polityce działa mechanizm identyfikowania się z kimś/czymś, co/kto gwarantuje zaopatrzenie w odpowiednią nalepkę. Chodzi o nalepkę, jak w wypadku tzw. markowych ciuchów bądź gadżetów, a nie status, bo pożądany status wymaga wysiłku, zaś nalepkę można sobie od razu przykleić i poczuć się członkiem jakiejś pożądanej i cenionej wspólnoty, dającej poczucie ważności. Można być nikim w sensie wypracowanego statusu społecznego czy ugruntowanego wysiłkiem miejsca w społecznej hierarchii, ale przyklejając sobie stosowną nalepkę od razu jest się kimś.
Z jakiegoś, raczej irracjonalnego albo leżącego w sferze kompleksów, powodu większość chodzących na wybory mieszkańców Warszawy, Wrocławia, Poznania czy Gdańska uważa, że wybierając Trzaskowskiego, Sutryka, Jankowiaka czy Dulkiewicz dostają nalepkę, z którą warto pokazywać się na mieście. Bo to jest przynajmniej bezpieczne i przykrywa ich kompleksy. Nieważne, że to nie ma nic wspólnego z nabyciem cech, które chcieliby posiadać. To by wymagało pracy i wysiłku oraz krytycznego dystansu do własnych wyborów, a po co sobie psuć samopoczucie. Dlatego nalepka jest zdecydowanie bardziej funkcjonalna. I jest łatwa do zdobycia.
Mając świadomość posiadania zaplecza w postaci wyborców oklejonych odpowiednimi nalepkami, czyli mało krytycznych, u prezydentów rośnie pycha i powiększa się poczucie, że są właścicielami miast, którymi mają tylko zarządzać. Ci oklejeni są mało krytyczni dlatego, żeby się nie zastanawiać nad własnymi ograniczeniami i nie czuć z tego powodu dyskomfortu. Ma być miło, a po co się wysilać, jeśli nalepka wystarczy. Ale w ten sposób następuje wzajemna demoralizacja: wyborców i prezydentów.
Prezydenci nie muszą nabywać kompetencji i nie muszą spełniać wysokich wymagań, bo wyborcy biorą ich takimi, jakimi są. Wystarczy, że są dystrybutorami odpowiednich nalepek. A jeśli można byle jak, to bylejakość staje się standardem. Jedni nie wymagają, drudzy się nie starają i tak to się wszystko toczy. Za to wszyscy są odpowiednio oklejeni. Jak towary.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/615562-zle-zarzadzaja-miastami-a-mimo-to-wygrywaja-w-i-turze