Uczestnicy szczytu opozycji po raz kolejny podreptali w miejscu bądź dookoła, po czym stwierdzili, że ostro idąc do przodu pokonali ogromny dystans.
Wszystko to było zamiast. Teatralne spotkanie liderów opozycji było zamiast porozumienia między nimi. Temat był zamiast: „Bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO - rola Polski”. Można było jeszcze dyskutować o pokoju albo o klimacie. O czymś trzeba było, żeby się wyborcy nie niepokoili, że mityczne porozumienie to pic na wodę fotomontaż. I tak był pic, ale obudowany. Zakładaną powagą konferencji (z powodu tematu), patronatem byłych prezydentów Aleksandra Kwaśniewskiego i Bronisława Komorowskiego oraz obecnością ambasadora USA Marka Brzezińskiego.
Gdyby politycy zdecydowali się na debatowanie o klimacie, można by zaprosić Gretę Thunberg. A jeśli o pokoju, to Dalajlamę lub Baracka Obamę. Debatę o klimacie i pokoju równocześnie mógłby obskoczyć były wiceprezydent USA Al Gore. Wszystko mógłby obstawić Lech Wałęsa, o ile ktoś coś z tego by zrozumiał i o ile kasa byłaby równoważna temu, co np. niedawno dostał świergoląc na Uniwersytecie Michigan.
Temat był bezpieczny, bo na takim poziomie o bezpieczeństwie mogłyby debatować nawet starszaki z przedszkola. Temat był zresztą nieważny i zmyłkowy. Chodziło tylko o to, że opozycja jest poważna, że z sobą rozmawia i że ma coś do powiedzenia w konkretnych kwestiach, choć – jak łatwo było zgadnąć - nie miała nic ciekawego do powiedzenia w żadnej kwestii. Ale poszedł komunikat, że się dogadują, a nawet są już tak poukładani, że jeszcze mogą konferencję tematyczną trzasnąć. Lipa w trampkach, ale dla wyznawców i zakochanych mediów wystarczy. Choć dla wszystkich bardziej interesujące byłoby zapewne nawet rozmawianie o d… Maryni.
„Każda okazja jest dobra do rozmawiania ze sobą nawzajem o współpracy” – odkrywczo stwierdził Bronisław Komorowski. Mogłoby być przecież nie ze sobą i nie nawzajem. No i mogłoby nie być rozmawiania. Donald Tusk rozwiązał problem nieobecności Lecha Wałęsy w poczcie prezydenckim rekompensując mu to dobrym słowem, które nic nie kosztuje, czyli zaliczając do „ojców założycieli polskiej obecności w NATO”. Stał za tym „wysiłek i bohaterstwo” Wałęsy. Bohaterstwo na pewno, np. wtedy, gdy Wałęsa proponował NATO bis i chciał byłe sowieckie bazy wojskowe w Polsce zamienić na inkubatory biznesu. Z udziałem koncernu KGB. Wszak „nikomu nic nie należy się za darmo” – cokolwiek by to miało znaczyć. I podparł się Ukrainą, czyli było tak jak kilka dni wcześniej w Poczdamie.
Generalnie Tusk odkrył, że „chodzi o demokrację, o nasze wspólne dziedzictwo, o wolność, w tym wolność jednostki i rządy prawa”. Zabrakło tylko, że chodzi o ludzi. Żeby ktoś nie pomyślał, że o zwierzęta, rośliny lub minerały. Potem było, że jednak chodzi o „człowieka i mniejszości”. A mniejszościowiec to nie człowiek? Z czasem robiło się coraz bardziej pretensjonalnie i obciachowo, więc nie dziwota, że na koniec był manifest: „Polacy wybaczą nam różnice, które pojawiają się od czasu do czasu w wielu kwestiach, ale jeśli nasze zwycięstwo - w które głęboko wierzę - nie będzie oznaczać wspólnej determinacji przeciwko temu wszystkiemu, co Polskę, Europę, świat Zachodu chce pogrążyć w chaosie, dezorientacji, niepewności, to wtedy będziemy wstydzić się do końca życia”. Podpowiem Donaldowi Tuskowi, że gdy ludzie słyszą takie tony, to albo wybuchają śmiechem, albo wysyłają mówcę na drzewo. Ale niech próbuje.
Tusk moralizował, a Włodzimierz Czarzasty zajął się fizyką (chyba newtonowską): „To ważne spotkanie, że jesteśmy w jednym miejscu i o jednym czasie”. Bo mogliby być w jednym miejscu, ale w innym czasie. Albo w jednym czasie w różnych miejscach. I wtedy słowo „dogadać się” nie byłoby „w naszym kraju odmieniane przez wszystkie czasy i osoby”. Okazuje się, że jest sposób na wszystkie czasoprzestrzenne paradoksy: „Trzeba się w to wsłuchać i wyciągać rozsądne wnioski”. A jakby się wsłuchać w tamto i wyciągnąć nierozsądne wnioski, to co? To wtedy pewnie Polska „przestałaby być problemem, a stała się dostarczycielem rozwiązań problemów, z jakimi boryka się Unia”. Jest prostsze wyjście – niech się Unia nie boryka. Bo boryka się z tym, co sama wymyśla, żeby potem to bohatersko zwalczać. To już było – w tzw. realnym socjalizmie.
Czarzasty sam się boryka: między tym, że „przyszły rząd musi skończyć z polityką szczucia na Brukselę i na jeden czy drugi naród”, ale „musi też ściśle realizować polską rację stanu w polityce wschodniej, klimatycznej, energetycznej”. Jeden czy drugi naród na Polskę może szczuć do woli, a jak się to polubi, to dostanie się cukierka (albo koszyk cukierków – jak Donald Tusk). Gdy chodzi o rację stanu, to poprzedniczka Lewicy wręcz straceńczo o nią walczyła, szczególnie niejaki Jaruzelski Wojciech. Równie straceńczo jak PO kierowana przez Donalda Tuska. Właściwie to jedni i drudzy nic innego nie robili. I przez podmioty tej racji stanu zostali docenieni: jedni przez Sowiety, drudzy przez Niemcy.
Władysław Kosiniak-Kamysz nie chciał się odróżniać od wynalazców koła, czyli Tuska i Czarzastego, więc też walnął (niczym gajowy o sosnę), że „wolność, ochrona cywilizacji, naszych wartości, jednostki, rządy prawa są wspólnym mianownikiem dla nas wszystkich”. Dlatego „odbudowa wspólnoty narodowej to jest dziś zadanie numer jeden”. Wspólnota narodowa ma się całkiem dobrze, problem jest za to z internacjonalistami. Ale to wszystko będzie pikuś, gdy się wygra wybory. Wówczas zapanują wolność, dobro i piękno. Tygrysie – scena jest twoja. Czy Szymon Hołownia sroce albo innej kukułce wypadł spod ogona? Skąd. Ten mędrzec i kapłan w jednym uderzył w tony podobne do słów Horace’a Sebastianiego (raczej nieświadomie, ale liczy się sztuka). Rzekł Hołownia: „Pierwsza rzecz, którą będzie musiał wprowadzić nowy rząd, to porządek”. A minister spraw zagranicznych Francji 16 września 1831 r. oznajmił: „Porządek panuje w Warszawie”. Wtedy armia rosyjska zdobyła Warszawę, teraz pewnie wystarczy, jak armia brukselska (albo inny Wehrmacht) zrobi to samo.
Urobek intelektualny konferencji był tak gigantyczny, że drżyjcie narody. A co do istoty rzeczy, to uczestnicy po raz kolejny podreptali w miejscu bądź dookoła, po czym stwierdzili, że ostro idąc do przodu pokonali ogromny dystans. Czyli było jak zawsze. Jak się nie potrafi zrobić tego, co by się chciało, to się robi publiczność w bambuko, wierząc, że ona tego nie zauważy. Ci zaczadzeni nie zauważą, tylko jeśli to oni mają być awangardą, lepiej pójść na ryby („Miś”) albo sprawić sobie wycieczkę po Wiśle („Rejs”). Bo tak, to mamy tylko grę w dupnika, pardon: salonowca.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/615070-opozycja-jest-juz-prawie-zjednoczona