Przewodniczący PO by to wszystko czniał, ale ma świadomość, że Berlin, Bruksela czy Paryż mu nie pozwolą. Z tej smyczy nie da się urwać.
Przebój lata 2022 r. ma następujący refren: „Mnie demotywuje ta świadomość, że będę musiał kandydować. To jest tak upiorna myśl, że ja będę musiał tam z powrotem siedzieć, na tej Wiejskiej”. Rym jest wprawdzie żaden, rytm też, ale refren jest. Nie to, co „Chałupy welcome to Bahama mama luz/ Afryka dzika dawno odkryta/ Chałupy welcome to!/ Chałupy welcome to sun of Yamaica blues/ Polish Barbados i Galapagos/ Chałupy welcome to”, ale sezon na przeboje marny, więc i Tusk Wodeckim, choć urok i bezpretensjonalność mistrza nieosiągalne.
Od 2011 r. Tusk nie musiał do niczego kandydować. W 2014 r. fuchę przewodniczącego Rady Europejskiej załatwiła mu Angela Merkel (drugą dwuipółletnią kadencję również, ale zgodnie z wersją Hegla i Marksa była to już tylko farsa), więc jego kandydowanie było mniej więcej takie, jak zrobienie 18 października 1981 r. Wojciecha Jaruzelskiego I sekretarzem KC. Tylko kierunek był inny. Podobnie w 2021 r. wyglądało kandydowanie Tuska na przewodniczącego Platformy Obywatelskiej – no może odbyło się to tak, jak 29 lipca 1989 r. zastąpienie Jaruzelskiego przez Mieczysława Rakowskiego.
Jedenaście lat funkcjonowania bez testu wyborczego i dostęp do wszystkiego na skinienie zdemoralizowało Tuska niczym 72-letnie rządy Ludwika XIV (Le Roi-Soleil, choć nie Le Roi-Perú). On miałby teraz kandydować razem z tym plebsem, skoro uciekł do Brukseli – jak mówił 8 lutego 2014 r. ówczesny prezes Orlenu Jacek Krawiec do ówczesnego rzecznika rządu Pawła Grasia – „bo to jednak idziesz w zupełnie inną orbitę, odseparowujesz się od tego wszystkiego, od tego syfu, ku…, jesteś dużym misiem, odseparowujesz się od tego folkloru, od tego syfu”?
Ci wszyscy wielmoże z obozu władzy PO w apogeum swoich rządów uważali rzeczywistość własnego kraju za kompletny „syf”. To nie był odosobniony głos Jacka Krawca. Sam powrót do tego „syfu” to oczywista udręka, a już konieczność poddawania się egzaminowi wobec plebsu tkwiącego w tym „syfie” po uszy, to absolutnie „upiorna myśl”. Duży miś, Le Roi-Perú, Roi d’Europe na samą myśl o takiej degradacji musi się skręcać i uważać to za coś upiornego.
Konieczność „odseparowania się od tego folkloru, od tego syfu” i wiążąca się z tym wolność każe inaczej spojrzeć na trwający od kilku miesięcy objazd Polski przez Donalda Tuska. Jak on musi nienawidzić tego zejścia z Olimpu i Parnasu w to, od czego „się odseparował”? Jak to musi być męczące i obmierzłe, tym bardziej że trzeba się podlizywać ludziom, których nawet by nie kopnął przejeżdżając obok karetą, bo nie wiadomo, co by się do buta przylepiło? Jaka to musi być upiorna nie tylko myśl, ale i rzeczywistość? I jak wielkie poświęcenie? Jak ogromna wspaniałomyślność?
W refrenie przeboju lata śpiewanego przez Donalda Tuska jest też pewnego rodzaju realizm. Jednak! I to na dwóch poziomach. Pierwszy dotyczy tego, że przewodniczący Tusk doskonale zna ludzi własnej partii, tych, których to on zatwierdzi na listach wyborczych do parlamentu. I myśl o tym, że ci ludzie będą na równych z nim zasadach ubiegać się o mandat, a po ewentualnym wyborze będą na równi z nim zasiadać w sejmowych ławach musi być upiorna. Szczególnie wtedy, gdy zdać sobie sprawę, że będzie miał status podobny do, powiedzmy, Klaudii Jachiry, Moniki Wielichowskiej, Agnieszki Pomaski, Michała Szczerby, Arkadiusza Myrchy czy Sławomira Nitrasa.
Drugim poziomem realizmu Donalda Tuska, tłumaczącym upiorność tego, co na pierwszym poziomie, jest świadomość tego, że PO nie wygra wyborów, a jej przewodniczący będzie co najwyżej szefem jej klubu. Gdyby wygrał wybory, mógłby się, pozostając w generalnym „syfie”, jednak „odseparować” od parlamentarnej jego wersji. Premier czy nawet marszałek Sejmu ma takie możliwości, ale zwykły poseł? To dopiero musi być upiorna myśl siedzieć w ławach sejmowych, nawet w pierwszym rzędzie, obok Borysa Budki, Izabeli Leszczyny czy Marzeny Okły-Drewnowicz? Nawet gdyby uzgodnić, że sąsiednie miejsca z każdej strony nie będą zajmowane (może z wyjątkiem ważnych głosowań). Siedzieć, nudzić się i wysłuchiwać przez wiele godzin wystąpień, szczególnie własnych „kolegów”. A jeszcze chodzić do sejmowej restauracji i pozwolić się przysiadać tym „kolegom”. Koszmar!
Sam udział w sejmowej polityce musi być dla Donalda Tuska czymś wysoce upokarzającym. Bo w zasadzie nie można sobie wybrać, że z kimś się nie zadaje, a choćby mija na korytarzu. Nie może zarządzić głosowania w wolnej chwili między sportem, lansem czy zabawą z wnukami, lecz musi się podporządkować narzuconej agendzie. Tak wielki człowiek dostosowujący się do takich bzdetów? Przecież to absolutne upokorzenie. A jeszcze wysłuchiwanie tych narzekań „kolegów” nieudaczników, że pensja poselska za niska, że dieta „na waciki”, że nie ma gdzie dorobić, bo jak się skorzysta, to kończy się jak Sławomir Nowak. Dlaczego on, człowiek „odseparowany” także od materialnego „syfu”, ma tego wszystkiego wysłuchiwać?
A najbardziej koszmarna rzecz jest na końcu. Tusk by to wszystko czniał, ale ma świadomość, że Berlin, Bruksela czy Paryż mu nie pozwolą. Był cyrograf, były zaszczyty, stanowiska, pieniądze, nagrody i ordery, to trzeba wypełnić zobowiązania. Z tej smyczy nie da się urwać. Można więc mieć „upiorne myśli” i przeżywać koszmary, ale trzeba wykonać swoją część roboty. Nawet gdyby psu na budę się to nie przydało, bo nie będzie władzy, tylko grzanie ław w opozycji. Taki jest skutek podpisania cyrografu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/611239-tusk-odseparowal-sie-od-tego-syfu-a-teraz-musi-wrocic