„Die Welt wychwala Polskę”, „Polska silna jak nigdy dotąd”, „Polska – lider budzący wątpliwości”, „Polska ma potencjał by zająć miejsce obok Niemiec”… - to tylko pierwsze z brzegu tytuły omówień, które obiegły nasze media po publikacji jednego z niemieckich dzienników. Ach, cóż za rozgłos…
Tekst jak tekst, autor „dwojga imion bez nazwiska” - jak kiedyś określiłem warszawskiego korespondenta Philippa Fritza za wiadra pomyj wylewane przez niego przy każdej sposobności na nasz kraj i rząd Zjednoczonej Prawicy - Ameryki nie odkrywa, dostrzegł jedynie to, co inni widzą od ładnych paru lat. Medialna ekscytacja w naszym kraju po jego ostatniej korespondencji mówi więcej o naszym kompleksie i potrzebie dowartościowania przez „zagranicę”, niż o tym, co należałoby odczytać między wierszami. A implikuje trzy prawdy dotyczące samych Niemiec.
Jak usłyszałem w jednym z radiowych komentarzy, którego przyczynkiem był tekst w dzienniku „Die Welt”:
Polska jest silna dzięki słabości Niemiec.
Ja postawiłbym sprawę odwrotnie: to Niemcy były dotąd i zawsze silne dzięki słabości Polski i nie tylko naszego kraju. To prawda pierwsza. Kto tego nie rozumie jest historycznym dyletantem. Apogeum braku wiary w nasz kraj, naród i siebie była wiernopoddańcza polityka wobec Berlina rządowej spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, koalicji PO-PSL. Jej punkt kulminacyjny stanowił był tzw. hołd berliński, oficjalne żądanie przywództwa Niemiec w Europie, wysunięte przez Radosława Sikorskiego, o zgrozo, szefa polskiej dyplomacji w gabinecie premiera Donalda Tuska – wymarzonych postaci z punktu widzenia nadszprewskiej stolicy. I, co tu dużo gadać, Niemcy robią wszystko, co w ich mocy, by przywrócić do władzy swego ulubionego, dyspozycyjnego ekspremiera.
Najpierw cię ignorują, potem śmieją się z ciebie, później z tobą walczą, na końcu wygrywasz
— nauczał Mahatma Ghandi.
Wypisz, wymaluj…, najpierw było lekceważenie „katonarodowców”, potem niewybredne drwiny z „kartofla” i „zjadliwych karłów”, jak w niemieckich mediach wyszydzano prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Co trzeba podkreślić, tony jakże chętnie powtarzane przez ich politycznych przeciwników w naszym kraju: że poza granicami nikt poważnie nie traktuje „pisowskiej Polski”, że izolacja, że nikt się z Polską nie liczy… Na szczęście polscy wyborcy, którzy początkowo dali się wciągnąć przez totalną opozycję w „wojnę polsko-polską”, poszli po rozum do głowy, nie pogodzili się z przypisywaną naszemu krajowi rolą „kondominium” i dwukrotnie postawili na Prawo i Sprawiedliwość. I, patrzcie państwo, cóż za zmiana! Po siedmiu latach rządów PiS, rzekomo wyniszczających Polskę, sympatyzujący z okołoplatformianą opozycją korespondent Fritz zauważył „nagle”, że nasza gospodarka i armia potężnieją, a na marginesie wojny na Ukrainie „Polska awansowała w Europie do roli głównego aktora”, co zaś tyczy samego prezesa PiS, cytuję:
Wywiady z politykami w polskich gazetach rzadko rozprzestrzeniają się poza Polskę, ale teraz, gdy Jarosław Kaczyński rozmawia z przedstawicielami prasy, uważnie czytają je także dyplomaci w Brukseli i Berlinie
Rzecz oczywista, w detekcji niemieckiego korespondenta nie mogło zabraknąć odniesienia, jakoby „narodowo-konserwatywny rząd demontował państwo prawa i „wkroczył na konfrontacyjny kurs przeciwko Brukseli”.
Das Billigste ist immer das Teuerste
— mawiają Niemcy, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy: „najtańsze jest zawsze najdroższe”, a w dowolnym przekładzie odpowiada polskiemu porzekadłu: „Tanie mięso psy jedzą”.
Niezależnie od tej karmy, w Niemczech pojawił się niepokój spowodowany rosnącym znaczeniem naszego kraju, czemu trudno zaprzeczyć, ale że Niemcy są politycznymi pragmatykami - pomijając ich nadzieję nadal pokładaną w liderze opozycji, ekspremierze Tusku, który „für Deutschland”… - pojawiły się pierwsze głosy o potrzebie zmiany nastawienia wobec Polski. Na czym miałaby ta zmiana polegać? Ano, na tym, że nasz kraj „ma potencjał”, aby… „zająć miejsce obok Niemiec”. Cóż za łaskawość… I tu wyłania się prawda druga, o której nigdy nie powinni zapominać polscy politycy wszelkich maści: maksymą wszystkich niemieckich rządów w dowolnej konstelacji jest wykładnia „żelaznego kanclerza”:
Naszą powinnością nie jest pełnienie urzędu sędziego sprawiedliwości, lecz robienie polityki dla Niemiec
— ustawiał rodaków Otto von Bismarck.
To nie Niemcy będą wspaniałomyślnie decydowali o tym, czy Polska w Europie zostanie ewentualnie dołączona „obok Niemiec”. Polskie rządy mają obowiązek robienia polityki dla Polski. Niemcy mogą co najwyżej zabiegać o partnerstwo z naszym krajem, co nastąpi wszakże tylko pod tym warunkiem, że się nie zatrzyma, czytaj: nie cofnie w rozwoju gospodarczym, tudzież potencjału militarnego. Punkty sporne między Warszawą a Berlinem są wręcz zaprogramowane, czego wyrazami niech będą projekt budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego, planowana rozbudowa portu kontenerowego w Świnoujściu czy dostosowanie Odry do przewozów towarowych, że o innych, jak próby storpedowania zamysłów o polskiej energetyce jądrowej nie wspomnę.
Przestrzegam przy tym jednak przed lekceważeniem Niemiec. Pieniądz rządzi światem. To fakt, że majętna Republika Federalna jest kolosem na glinianych nogach, można by nawet snuć spekulacje, że gdyby w jakiejś hipotetycznej, krytycznej sytuacji nałożone zostały na Niemcy sankcje międzynarodowe, ich oparta na eksporcie gospodarka popadłaby w recesję o niewyobrażalnych skutkach. Z punktu widzenia Polski byłby to jednak błąd w rozumowaniu już w punkcie wyjścia, bowiem gospodarka naszego kraju jest mocno powiązana z niemiecką, a więc jej załamanie się miałoby i dla nas przykre konsekwencje - i to jest trzecia prawda, z której zdają sobie sprawę także nasi niemieccy partnerzy.
Można rzec w uproszczeniu: jeśli w dowolnym, polskim mieście rzucić na ślepo kamieniem, trafi w szybę Lidla, albo Kauflandu czy Rossmanna… To jest to, co nas łączy i będzie łączyć w najbliższych latach. Dbałość o swoje, konkurencja nawet w ostrej formie, czego przykładem może być zacięta, bezpardonowa rywalizacja gospodarcza między Francją a Niemcami (co już parokrotnie powodowało odwoływanie wizyt państwowych i zrywanie konsultacji międzyrządowych w Berlinie i Paryżu), nie może prowadzić do odmrożenia sobie uszu.
Pozostaje jeszcze kwestia krytykowania, a nawet wyśmiewania przez niektórych naszych polityków słabości niemieckiej armii. W jednej z naszych opublikowanych rozmów „Zielony” Joschka Fischer, wicekanclerz i szef dyplomacji w gabinecie Gerharda Schrödera, przestrzegał:
Tylko chrońcie nas przed naszymi dowódcami.
Biorąc pod uwagę historyczne doświadczenia i konsekwentnie realizowaną przez wszystkie rządy RFN politykę „dla Niemiec”, my, Polacy, powinniśmy być ostatnimi, którym zależy na rozbudowie niemieckiego potencjału wojskowego. Mówiąc wprost, wolę, aby bezpieczeństwo Niemców było uzależnione od wsparcia Wojska Polskiego, niż bezpieczeństwo naszego kraju od wsparcia Bundeswehry. Róbmy po prostu swoje, antycypując różne scenariusze, zgodnie z niemieckim przysłowiem:
Besser eine Stunde zu früh als eine Minute zu spät (lepiej godzinę za wcześnie, niż minutę za późno)…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/610845-gdzie-jest-pies-pogrzebany-czyli-trzy-prawdy-o-niemczech