Przeżyliśmy kolejną już rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Wkrótce obchodzić będziemy rocznicę niemieckiej agresji na Polskę - pierwszą w cieniu rosyjskiej agresji na Ukrainę, do której walnie przyczyniła się polityka Berlina. Niemcy wprawdzie intensywnie pracują nad poprawą zniszczonego niemalże doszczętnie wizerunku, ale reparacji wypłacać nie zamierzają. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że szykują się do skoku stulecia i to nie tylko na te banki poszczególnych krajów członkowskich, które jeszcze nie weszły do eurozony, ale na wolność i suwerenność wszystkich członków europejskiej wspólnoty.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Agresja ekonomiczna Niemiec, bo o niej należy mówić głośno, to scenariusz rozpisany na długie lata i obliczony na efekt „gotowania żaby”. Niemcy wyciągnęły wnioski z doświadczeń II wojny światowej, co nie oznacza, że zrezygnowały z imperialnych aspiracji. Te ostatnie nadal dyktują działania kolejnych niemieckich rządów, niezależnie od tego, która formacja aktualnie znajduje się przy władzy. Obecnie proces uzależniania krajów członkowskich od decyzji Berlina przyspiesza, łamiąc przy okazji zapisy traktatowe i depcząc uzgodnienia międzypaństwowe. Wydaje się wręcz, że mamy okazję obserwować narodziny nowej formy totalitaryzmu, wyrosłej wprawdzie z ideologii marksizmu, ale od strony ekonomicznej zdecydowanie bardziej skomplikowanej, aby ukryć jego rzeczywisty charakter. Finalnym efektem ma być takie podporządkowanie gospodarek państw członkowskich, aby pracowały na niemiecką.
Pięć testów ekonomicznych
O ile polska myśl ekonomiczna już wiele lat temu świetnie rozeznała zagrożenia płynące z przynależności do strefy euro i na szczęście znalazło to swoje przełożenie w prowadzonej przez państwo polityce, o tyle wiele innych, również mniejszych krajów zdecydowało się wejść do eurozony, co niemalże natychmiast spowodowało poważne problemy gospodarcze. Nawet tak duża i mocna gospodarka jak Włochy poważnie straciła na przyjęciu wspólnej waluty. Tego błędu nie popełniła Wielka Brytania, której rząd podszedł do tej kwestii ze szczególną pieczołowitością. I tak, kiedy euro zostało po raz pierwszy zaproponowane jako jednolity system walutowy dla UE w 1997 r., Gordon Brown, ówczesny brytyjski kanclerz skarbu, oświadczył, że istnieje pięć testów ekonomicznych, które muszą zostać spełnione, aby jego kraj mógł zaakceptować wspólną walutę. Pierwszy warunek był taki, że cykle koniunkturalne i struktury gospodarcze muszą być na tyle kompatybilne, aby Wielka Brytania mogła żyć ze stopami procentowymi strefy euro. Po drugie, system musiał być na tyle elastyczny, aby radzić sobie zarówno z lokalnymi, jak i zagregowanymi problemami gospodarczymi. Kolejnym warunkiem było to, aby przyjęcie euro stworzyło warunki sprzyjające firmom i osobom inwestującym w Wielkiej Brytanii. Ta ostatnia zgodziłaby się na wspólną walutę, gdyby - i to był czwarty warunek - euro umożliwiło krajowemu sektorowi usług finansowych utrzymanie konkurencyjnej pozycji na arenie międzynarodowej. Brytyjczycy warunkowali ponadto wejście do eurozony promocją wyższego wzrostu, stabilności i długoterminowego wzrostu zatrudnienia wskutek akcesji. Spośród pięciu testów strefa euro nie zdała czterech, w tym dwóch najważniejszych - zrównoważonej konwergencji oraz ekonomicznej elastyczności pozwalającej radzić sobie w sytuacji kryzysu. Dziesięć lat po wprowadzeniu wspólnej waluty było już wiadomo - i takie też wnioski wysnuli Brytyjczycy - że „euro okazało się mechanizmem niszczącym miejsca pracy, tworzącym recesję, niedemokratycznym potworem”, przed którym zawsze ostrzegali sceptyczni wobec wspólnej waluty politycy i eksperci. Po dziesięciu latach od wprowadzenia euro w UE trudno było już w Wielkiej Brytanii znaleźć polityka, który optowałby za wejściem w obszar wspólnej waluty. A jednak znalazły się państwa, które się na to zdecydowały, w tym ostatnio niewielka Chorwacja, która waluty euro zacznie używać od 1 stycznia 2023 roku. Również polska opozycja, w tym w szczególności Platforma Obywatelska postuluje, aby Polska przyjęła euro jako panaceum na trudności gospodarcze, zupełnie nie licząc się z tragicznymi konsekwencjami takiego ruchu - widać wyraźnie, że interes Niemiec, głównego beneficjenta eurozony, jest po tej stronie sceny politycznej kluczowym.
Sposób działania władz w Londynie jest tu szczególnie wart podkreślenia, dlatego, że podobne testy powinny być przeprowadzane w odniesieniu do wszystkich unijnych projektów gospodarczych. Pozwoliłoby to bowiem uniknąć przemycania przez Berlin via Bruksela niekorzystnych dla poszczególnych gospodarek państw członkowskich regulacji. Tymczasem obecnie przyjęto w UE manierę przyjmowania poszczególnych, rewolucyjnych wręcz rozwiązań bez przedstawiania wyliczeń odnośnie do skutków na poszczególne gospodarki państw członkowskich. Pozwala to Niemcom narzucać korzystne dla siebie rozwiązania bez oglądania się na innych.
Cel Niemiec jest jeden: doprowadzić do budowy unijnego superpaństwa, gdzie gospodarki poszczególnych państw członkowskich będą sprzężone z niemiecką w ten sposób, że będą niejako na nią pracowały. I podobnie, jak Związek Sowiecki drenował wszystko, co się tylko dało z podległych sobie państw, tak obecnie Niemcy powtarzają ten manewr, tyle że zapewniając mu ładne opakowania: ekologii, dbałości o środowisko, solidarności itd.
Niebezpieczna gra pozorów
Po blamażu w sprawie Ukrainy i kolejnych atakach na Polskę w sprawie tzw. praworządności Niemcy intensywnie pracują nad poprawą swojego wizerunku. Świadczą o tym chociażby wypowiedzi niektórych niemieckich polityków, a także nowego ambasadora tego kraju w Polsce Thomasa Baggera, który w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” przekonywał, że relacje z Polską mają dla Berlina „absolutnie specjalne znaczenie” podkreślając, iż „docelowo niemieckie spojrzenie na świat będzie coraz bardziej podobne do polskiego”. Zdobył się również na taką refleksję:
W Niemczech długo byliśmy przekonani, że jesteśmy najbardziej proeuropejscy, postępowi, wręcz najlepiej wpisujący się w logikę historii ze wszystkich krajów Zachodu. Tym głębsze jest poczucie pokory, jakie od sześciu miesięcy przeżywamy. Ale prawdą jest też, że każdy kraj Unii musi się w tych czasach uwolnić z iluzji, jakich padł ofiarą.
Są to jednak tylko słowa, bo fakty wskazują dokładnie co innego. I tak w niemieckiej umowie koalicyjnej nadal wpisana jest budowa unijnego superpaństwa pod egidą Niemiec, Polska nadal bezprawnie jest ścigana za rzekomy brak praworządności i wstrzymuje się jej wypłatę należnych jej środków, nadal też wymaga się od niej „zielonej” transformacji, chociaż niemieccy politycy wyraźnie mówią, że nie zdaje ona egzaminu. Nieco lepiej traktowane są przez Berlin i Brukselę inne kraje członkowskie, ale i te stanowią obszar gospodarczej kolonizacji. Świadczy o tym chociażby forsowane „Rozporządzenie Rady w sprawie skoordynowanych środków zmniejszających zapotrzebowanie na gaz”, o grze stopami procentowymi w strefie euro nie wspominając.
Widać zatem wyraźnie, że oficjalne stanowisko ambasadora Baggera jest obliczone na uśpienie czujności polskiej klasy politycznej i społeczeństwa, aby bez protestów z naszej strony móc domknąć unijny projekt budowy IV Rzeszy. Szykuje się wielki skok na gospodarki krajów Unii Europejskiej i jeżeli szybko nie zareagujemy w sposób adekwatny, lada moment obudzimy się w jednym z niemieckich landów, którym stanie się Polska. Łatwość, z jaką Berlin dopina ów europejski projekt zdumiewa, bo nagle okazuje się, że w większości krajów „27” nie ma sił politycznych zdolnych do zdiagnozowania tej agresji i dania jej skutecznego odporu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/608959-szykuje-sie-wielki-skok-na-gospodarki-ue