Co jest wartościowego w tym, że pamięć narodowego zrywu zostałaby zdominowana przez przesłanie piosenki Marii Peszek: „Nie oddałabym ci Polsko ani jednej kropli krwi”?
Powstanie Warszawskie ma swoje polityczne, wojskowe i moralne uwikłania, ale nigdy nie były one tak proste, jak od lat próbują nam wciskać tzw. realiści, czyli w kategoriach moralnych zwykli tchórze. Niektórzy z nich nazywają powstanie „obłędem ‘44”. To znana maniera, nieprzypadkowo z upodobaniem praktykowana w czasach PRL, przykładania do wydarzeń z przeszłości współczesnej wiedzy i współczesnych preferencji ideologicznych, z tym, że bardziej tego drugiego.
Powstanie potoczyło się tak, a nie inaczej z powodu nastawienia mocarstw do niego, a to z kolei wprost wynikało ze sprzedania Polski zatwierdzonego w Teheranie (28 listopada – 1 grudnia 1943 r.), o czym walczące Polska i Warszawa od „sojuszników” się nie dowiedziały. Ważniejsze były układy ze Stalinem, ale ich rezultatem była zagłada Polski, która była daleka od ideału, ale gdyby trwała, byłaby dziś całkiem inna, dużo bliższa ideałom. A Polacy byliby lepsi, mieliby znacznie więcej powodów do dumy. I nie mieliby za sobą okresu gospodarczego i cywilizacyjnego zapóźnienia, moralnego poniżenia, a dla wielu złamania i spaskudzenia, czyli czasów komunizmu.
Powstanie wybuchło po to, żeby ta lepsza wersja przyszłości Polski mogła zostać zrealizowana. Nie została, ale przecież nie z winy powstańców, nie z winy dowódców tego zrywu, a także nie z winy polityków rządu na emigracji i Polskiego Państwa Podziemnego. Ich obowiązkiem było doprowadzić do tego, by Polska po wojnie była państwem niepodległym i suwerennym. By Polacy cieszyli się demokracją, a nie umierali bądź gnili w więzieniach czy gułagu. To nie byli szaleńcy nieliczący się z ludzkim życiem. To byli doświadczeni żołnierze, mający wielkie zasługi w odzyskaniu przez Polskę niepodległości.
Powstańców i ludności cywilnej nie zabijali generałowie Tadeusz Bór-Komorowski, Tadeusz Pełczyński, Leopold Okulicki czy Antoni Chruściel, lecz Niemcy (z pomocą Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Łotyszy, Kozaków, Azerów czy mieszkańców Kazachstanu, Kirgistanu, Tadżykistanu, Turkmenistanu i Uzbekistanu). Zabili ich, okaleczyli i pozbawili wszelkiego materialnego oparcia mordercy m.in. z Korpsgruppe von dem Bach (pod dowództwem SS-Obergruppenführera Ericha von dem Bacha), Kampfgruppe Reinefarth (pod dowództwem SS-Gruppenführera und General der Polizei Heinza Reinefartha), Angriffsgruppe Dirlewanger (pod dowództwem SS-Standartenführera Oskara Dirlewangera), Kampfguppe Rohr (pod dowództwem Generalmajora Günthera Rohra), Waffen-Sturm-Brigade RONA (pod dowództwem Waffen-Brigadeführera der SS und Generalmajora Bronisława Kamińskiego), Angriffsgruppe Reck (pod dowództwem majora Maxa Recka), Kampfgruppe Schmidt (pod dowództwem obersta Willego Schmidta), 3 Kosaken Regiment (pod dowództwem obersta Jakuba Bondarenki), Schützmannschaft Bataillon der Sipo Nr 31 (pod dowództwem obersta Petra Diaczenki).
Warszawa nie ocalałaby, gdyby nie było w niej powstania. Zostałaby zamieniona w twierdzę, tak jak stało się to z Budapesztem. A tam zginęło ok. 40 tys. cywilów, dziesiątki tysięcy zmarło z głodu i chorób. Podczas oblężenia miasta przez Armię Czerwoną około 50 tys., a może nawet 200 tys. dziewcząt i kobiet (w wieku od 10 do 70 lat) zostało zgwałconych. A Budapeszt i jego mieszkańcy nie byli tak znienawidzeni (i przez Niemców, i przez Sowietów) jak Warszawa i warszawiacy. Zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo 80 proc. budynków w Budapeszcie, w tym gmach Parlamentu. A po zdobyciu węgierskiej stolicy pozwolono sołdatom na kilkudniowe bezkarne mordy, gwałty, tortury, rabunek na niebywała skalę.
We współczesnej Polsce coraz głośniej i bezczelniej zachowują się apologeci filozofii kapitulacji i kolaboracji. Idei wyśpiewanej przez Marię Peszek w piosence „Sorry Polsko”: „Gdyby była wojna, byłabym spokojna. (…) Nie musiałabym wybierać ani myśleć jak tu żyć. Tylko być, tylko być. Po kanałach z karabinem nie biegałabym. Nie oddałabym ci Polsko ani jednej kropli krwi”. Największą wartością miałaby być odmowa walki w imię realizmu. Bo zdrada i kolaboracja mogą być też słuszne. Wiele o tym mogliby powiedzieć Philippe Petain, Pierre Laval czy Vidkun Quisling.
Wszystko, co w Powstaniu Warszawskim heroiczne ma być głupie i sentymentalne. A przede wszystkim niepraktyczne, bo liczy się głównie antyheroiczny pragmatyzm. Najbardziej pożądaną postawą powinny być kapitulacja i kolaboracja, czyli wywieszanie białych flag i ochocze oraz masowe podpisywanie współczesnych odpowiedników volkslisty. Coraz głośniej wyśmiewane jest przez tzw. realistów działanie w imię honoru i godności.
W ramach wybrzydzania na mit Powstania Warszawskiego i wyszydzania go mamy prosty podział na bohaterskich powstańców i zbrodniczych przywódców. Ten podział był istotą stosunku PRL do powstania (po 1956 r.) i stał się kanonem tzw. rewizjonistów w III RP. Dla komunistów było oczywiste, że trzeba poczekać na „wyzwolenie” przez Armię Czerwoną, a potem razem z nią pójść na Berlin. Dla rewizjonistów jest oczywiste, że latem 1944 r. głównym wrogiem były już Sowiety i wybuch powstania przeciwko Niemcom strategicznie był bezsensowny. Ofiara krwi to miała być skrajna głupota i zbrodnia na własnym narodzie.
Komuniści nie brali, a rewizjoniści nie biorą pod uwagę, że w powstaniu walczyło przede wszystkim pokolenie „Kolumbów”, czyli najogólniej urodzonych w okolicach wojny polsko-bolszewickiej i Bitwy Warszawskiej. A ich dowódcami byli często uczestnicy tamtej wojny i bitwy. A to pokolenie miało wręcz wdrukowaną walkę o niepodległość z bronią w ręku, a nie przy zielonych stolikach. Zapomina się też o pamięci niebywałych zbrodni dokonanych przez Niemców w Warszawie i w Polsce, które nie tylko pokolenie „Kolumbów” z Armii Krajowej chciało pomścić.
Jest coś głęboko nieuczciwego i niemoralnego w rozliczaniu Powstania Warszawskiego z punktu widzenia świadomości roku 2022 czy choćby 1990. Politycznym celem powstania było wyjście naprzeciw Sowietów w roli gospodarza polskiej stolicy, a więc także polskiego państwa (taki był polityczny cel akcji „Burza”). Nawet, gdy to się nie udało w Wilnie i Lwowie. Te miasta i otaczające je terytoria były zresztą już wtedy sprzedane Sowietom, a Warszawa w każdych okolicznościach pozostawała stolicą Polski.
Pokolenie „Kolumbów” i ich dowódcy nie wyobrażali sobie stania z bronią u nogi w sierpniu 1944 r., co zresztą zarzucali im komuniści, a co znalazło wyraz w apelach o wywołanie powstania – najpierw Związku Patriotów Polskich (29 lipca) poprzez Radio Moskwa, a potem radiostacji im. Tadeusza Kościuszki (czterokrotnie 30 lipca 1944 r.).
Gdy tzw. realiści co roku obrzydzają Powstanie Warszawskie jako przedsięwzięcie zbrodnicze, nie chcą pamiętać, że pierwszymi rewizjonistami w kwestii powstania byli Józef Stalin i jego szef MSZ Wiaczesław Mołotow. Kiedy 3 i 9 sierpnia 1944 r. w Moskwie ówczesny premier rządu RP na uchodźstwie, Stanisław Mikołajczyk, spotykał się z sowieckim dyktatorem, ten opisywał mu powstanie jako przedsięwzięcie zbrodnicze. I podobnie ujmował to ówczesny sowiecki szef MSZ, Wiaczesław Mołotow.
Kierunek wyznaczony przez Stalina przejęli rządzący potem Polską komuniści. Dla nich też powstanie było zbrodnicze, a jego uczestnicy najpierw byli ścigani, torturowani i mordowani. A po 1956 r. nastąpiła taka zmiana, że powstanie nadal było zbrodnicze, zaś sami powstańcy już byli bohaterami, tylko bezwzględnie i okrutnie wykorzystanymi przez zbrodniarzy i zdrajców w rodzaju generałów Tadeusza Bora-Komorowskiego, Tadeusza Pełczyńskiego, Leopolda Okulickiego czy Antoniego Chruściela.
Gdy ktoś twierdzi, że Powstanie Warszawskie było „obłędem”, powinien wiedzieć, że podobnie uważali Władysław Gomułka, Józef Cyrankiewicz, Edward Gierek, Piotr Jaroszewicz, Wojciech Jaruzelski czy Czesław Kiszczak. Podobnie uważali czołowi historycy PRL, m.in. Włodzimierz Tadeusz Kowalski, Ryszard Frelek czy Eugeniusz Duraczyński.
Tzw. realiści chętnie powołują się na negatywne oceny powstania m.in. generałów Kazimierza Sosnkowskiego, Władysława Andersa czy Mariana Kukiela. Ale oni byli uczestnikami tamtych wydarzeń, wojskowymi i politykami, uczestnikami sporów w rządzie i Wojsku Polskim. Byli także współodpowiedzialni za wydarzenia z tamtego czasu, w tym za Powstanie Warszawskie. Sosnkowski był naczelnym wodzem, Kukiel – ministrem obrony, a Anders – kandydatem na naczelnego wodza, najważniejszym w tym czasie dowódcą frontowym. Podobnie jak uczestnikiem tamtych wydarzeń był pisarz i publicysta Stanisław Cat-Mackiewicz, zdeklarowany stronnik gen. Sosnkowskiego.
Australijski historyk prof. Christopher Clark, pracujący na Uniwersytecie Cambridge, autor m.in. książki „Lunatycy. Jak Europa poszła na wojnę w roku 1914”, twierdzi, że ani wydarzenia dziejące się w konkretnym czasie, ani ich rzetelna analiza przez historyka nie są tym, czym pisanie powieści kryminalnej przez Agathę Christie. Autorka powieści po prostu od razu wszystko wie, łącznie z finałem, więc może dowolnie manipulować materiałem. Uczestnicy wydarzeń i rzetelni historycy tego nie wiedzą, bo jedni muszą uwzględniać setki uwarunkowań, w tym nieprzewidywalnych, a drudzy muszą wszystko przebadać, żeby wyciągnąć wnioski, które na początku nie są przecież znane.
Rewizjoniści historyczni zachowują się tak jak Agatha Christie - wszystko wiedzą od razu, a potem tylko manipulują materiałem, żeby zobrazować swoje tezy. Jeśli historyk od razu wszystko wie, a przede wszystkim od razu zna winnych i tylko szuka argumentów ilustrujących ich winę, jego praca nie ma żadnego sensu – uważa prof. Christopher Clark. To jest bowiem tylko literatura, czyli fikcja. Rewizjonizm w formie literatury jest wyjątkową łatwizną. I dobrym biznesem, a nie żadnym patriotycznym czy krytycznym obowiązkiem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/608918-pomysl-kolaboracji-z-niemcami-ma-wyprzec-walke-z-nimi
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.