Za nami wydarzenie muzyczne, o którym więcej mówi się w kontekście polityki niż kultury. Koncert Stinga na PGE Narodowym (tfu, jakże źle musiała ta nazwa brzmieć brytyjskiemu muzykowi!) komentowany jest szeroko za sprawą jego przemówienia zaserwowanego fanom pod koniec występu. Choć nie powiedział tego wprost, większość (i w Polsce i na świecie, bo rozpisują się na ten temat również media zagraniczne, w tym amerykańskie) zrozumiała, że mglista tyrada na temat demokracji odnosiła się także do Polski. I chyba słusznie zrozumiano, bo zdaje się, że na innych koncertach takich apeli Sting nie wygłasza.
Demokracja została zaatakowana. Zaatakowana w każdym kraju na świecie. (…) Jeśli nie będziemy jej bronić, stracimy ją na zawsze. Ale demokracja to bałagan. Demokracja to frustracja. Demokracja bywa nieskuteczna. Wymaga ciągłej uwagi, ciągłej naprawy. Ale wciąż warto o nią walczyć. (…) Alternatywa dla prawdziwej demokracji to więzienie. Więzienie umysłu. Alternatywa dla demokracji to przemoc, opresje, zniewolenie i milczenie. Ta alternatywa nazywa się tyranią, a każda tyrania oparta jest na kłamstwie. Im większa tyrania, tym większe kłamstwo.
— mówił artysta, a jego słowa tłumaczył aktor Maciej Stuhr. Po chwili muzyk przeszedł do wojny na Ukrainie, którą nazwał „absurdem zbudowanym na kłamstwie”.
Pal sześć, co gwiazdor myśli na temat polskiej polityki. Zapewne niewiele o niej wie, a całe to „niewiele” jest mu dostarczane przez ludzi o Stuhrzej mentalności. Ciekawe jednak, że Sting tak mocno wypowiada się na temat Rosji i patologicznych, autorytarnych w niej rządów. Może to efekt jakichś wyrzutów sumienia?
W marcu, po wprowadzeniu pierwszych wojennych sankcji na ludzi i biznesy Putina, basista tak cieszył się w rozmowie z „Daily Mirror” z ich konsekwencji:
Żaden oligarcha w Wielkiej Brytanii czy gdziekolwiek indziej, nie jest w stanie zarezerwować koncertu, ślubu czy przyjęcia. Te dni się skończyły.
Wiedział, co mówi. Sam w marcu 2016 r. popędził do Moskwy, by zarobić okrągłą sumkę (zapewne siedmiocyfrową) na krótkim występie dla syna Michaiła Gucerijewa, kremlowskiego oligarchy, który nie szczędził brudnych rubli, by dziecko się świetnie bawiło na swoim weselu. Muzyk z pięknym bukietem gratulował panu młodemu, byle tylko płatnik był zadowolony. Gucerijew senior to prywatnie przyjaciel Aleksandra Łukaszenki, a zawodowo właściciel m.in. naftowych koncernów Russnieft, Safmar Group, importującego węgiel do Polski KTK, a także białoruskiego potentata na rynku potasu Sławkalij.
Dziś Gucerijew objęty jest sankcjami. I słusznie, bo to człowiek charakterystyczny dla putinowskiego reżimu – przedstawiciel klubu biznesowych bandytów.
Stingowi nie przeszkadzało przed sześcioma laty, że gra do kotleta dla rosyjskich oligarchów w czasie okupacji Krymu i wojny w Donbasie, a już po wojnie w Gruzji, dwóch w Czeczenii, po bombardowaniu syryjskiego Aleppo. Czy przesadzona jest teza, że w ten sposób poniekąd wspierał kremlowski reżim? Taki z niego bojownik o demokrację. W 2016 r. Sting de facto sam ustawił się w szeregu obok Stevena Seagala czy Olivera Stone’a.
Dzielny gwiazdor na imprezie u oligarchy nie wspomniał zapewne o swoich niepokojach dotyczących wolności i demokracji. A może zagrożeń nie dostrzegł, bo widok zasłaniał mu wachlarz dolarów, które zainkasował za występ? Może uznał, że po prostu nie wypada krytykować tyranii, której przedstawiciel zapewnił mu chałturkę marzeń?
Ale już w 2017 r., gdy grał w Sankt Petersburgu, Moskwie i Mińsku, czy w 2018 r. w czasie trasy po Rosji (Jekaterynburg, Kazań, Sankt Petersburg, Moskwa) mógł wystąpić z jakimś apelem ze sceny. Czy to zrobił? Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale zdaje się, że nie.
Cieszy mnie każdy gest, jaki wykonują artyści wspierając Ukrainę, zwłaszcza ci światowej sławy. Ale by te gesty miały rzeczywistą moc, musi iść za nimi wiarygodność. A Sting tej wiarygodności ws. Rosji po prostu nie ma. Mógłby więc nie stroić się w piórka odważnego rycerza wolności, bo jego odwaga zależy wprost proporcjonalnie od sumy wpisanej do kontraktu. Ciekawe czy ma takie wyszczególnienie w swoim cenniku: za występ w obronie demokracji w Polsce – tyle, a za podegranie na weselu u oligarchy Putina – tyle.
Gdy pan Gordon Sumner dodatkowo ujmuje się za Ukrainą w Warszawie, zapraszając na scenę pana Stuhra, jeden z symboli naszej celebryckiej patoelity, nazywając go m.in. „myślicielem” (sic!) i wpisując się w nurt tępego skakania po Polsce, snując patetyczną tyradę o demokracji, której zasad albo nie rozumie, albo nie szanuje, to z jego bohaterskiego wsparcia zostaje już naprawdę niewiele. Przecież ten sam Stuhr parę miesięcy temu porównywał migrantów ekonomicznych ściągniętych przez Putina i Łukaszenkę na polską granicę do Żydów w czasie II wojny światowej. Wpisywanie się w Polsce w scenariusz napisany na Kremlu zrównał z pomocą Żydom, a naszą obronę przed hybrydowym atakiem ze Wschodu – z prześladowaniami (denuncjowaniem) Żydów.
Sam Sting temu, że niewiele rozumie z dzisiejszej Rosji, dał dowód już w marcu, gdy wojnę na Ukrainie nazwał „krwawą i żałośnie błędną decyzją jednego człowieka”.
Nigdy nie byłem fanem Stinga, jego twórczość wydawała mi się nużąca. Doceniam oczywiście jego talent i zmysł do zarabiania milionów na muzycznych hitach. Lepiej niech więc już po prostu śpiewa swoje piosenki, które kochają miliony na świecie. Nawet tak naiwne jak „Russians” – protest-song z 1985 r. przeciw zbrojeniom nuklearnym, pokładający całą nadzieję na pokój w opamiętaniu się Sowietów, którzy – jak śpiewał – „ma nadzieję, że też kochają swoje dzieci”.
Niezbyt to było mądre, niezbyt celne. Na tym kursie Sting pozostaje do dziś.
A o tym, że Rosjanie kochają swoje dzieci muzyk przekonał się na własne oczy w 2016 r. Trzeba chyba mieć w sercu wiele miłości, by wydać ciężko zarobione pieniądze na Stinga w roli weselnej kapeli.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/608898-wiarygodnosc-stinga-ws-rosji-jest-zadna