Nie, ten tytuł nie oznacza, że od rządu nie zależy nic, a siłę sprawczą mają wyłącznie politycy opozycji. Wręcz przeciwnie. Ale są sprawy, które dużo łatwiej (bądź które w ogóle) dałoby się zamknąć, gdyby cała klasa polityczna kierowała się interesem narodowym i wsparła rząd tam, gdzie nie powinny obowiązywać reguły partyjnej bijatyki.
To niestety rozważania czysto teoretyczne. Nie można bowiem założyć, że w walce o powrót do władzy Donald Tusk wzniesie się na poziom męża stanu. Dlaczego nie użyje wszystkich swoich unijnych kontaktów, autorytetu, wpływów w EPL, aby Komisja Europejska wreszcie przelała Polsce to, co się jej należy? Dlatego:
Jeśli więc opozycja, głównie KO, chce mobilizować wyborców za sobą, a nie tylko przeciw PiS, musi tworzyć wiarygodną opowieść o państwie sprawnych usług publicznych. Powinno to przyjść tym łatwiej, że najpewniej dopiero rządy po PiS, przywracając praworządność, odblokują w pełni rzekę unijnych pieniędzy z KPO.
Powyższe słowa Marka Beylina z „Gazety Wyborczej” zawierają tylko pół prawdy (cóż, taka gazeta). Bo owszem, KE czeka na zmianę władzy w Polsce, ale żadne dyrdymały o praworządności nie mają tu znaczenia. Wystarczyłby sam powrót Donalda Tuska na fotel premiera (czemu tak otwarcie - i wbrew unijnym zasadom - kibicuje pani von der Leyen), by eurokraci przestali grillować Polskę. Wiedzą, że oznaczałoby to powrót do kolonialnej polityki wobec Warszawy, koniec ambicji władz nad Wisłą i twardego zabiegania o swoje interesy.
Dopuszczam możliwość, że Komisja do wyborów nie wywiąże się ze swoich obowiązków i nie zobaczymy ani złotówki z FO (albo znikomą ich ilość), by Tusk mógł w kampanii grać tą kartą i obiecywać (przy wsparciu swoich zagranicznych mocodawców), że dopiero jego powrót w al. Ujazdowskie zapewni Polakom środki z Brukseli.
Skoro Polacy nie chcą sami wybrać takiej władzy, jakiej oczekuje unijny klub zamordystów, to się ich do tego zmusi, nawet chamskim szantażem.
W naturalny sposób centrum decyzyjne w tej sprawie należy widzieć w Berlinie, którego interesy najbardziej cierpią na propaństwowych rządach w Warszawie. Niemcy chciałyby uniknąć dwóch gigantycznych procesów, które już ruszyły.
Po pierwsze, zatrzymać zmieniający się układ sił w Europie, w wyniku czego stracić mogą pozycję hegemona, narzucającego całej Wspólnocie swoje widzimisię (naturalnym beneficjentem jest tu Polska, wygrzebująca się z pieczołowicie budowanej od trzech dekad zależności od Berlina).
Po drugie, odsunąć w czasie (albo pogrzebać na zawsze) temat reparacji za II wojnę światową. Pozostanie PiS u władzy to olbrzymie ryzyko batalii, w której stawką jest nie tylko dziejowa sprawiedliwość i honor, lecz przede wszystkim kolosalne pieniądze - liczone w bilionach. Powrót Donalda Tuska to pewność, że żmudnie tworzony raport o stratach wojennych Polski zostałby schowany do szuflady. A kto wie, czy za cenę jakichś niewielkich osobistych paciorków dla Tuska i jego otoczenia nie udałoby się wymóc na jego rządzie oficjalnej deklaracji (z pieczęcią niepodległej RP, a nie jak w 1953 r.) o zrzeczeniu się po wsze czasy odszkodowań za zniszczenie przez Niemcy naszego kraju i wymordowanie milionów naszych obywateli.
Jest jeszcze jeden scenariusz, optymalny z punktu widzenia Donalda Tuska (gdyby oczywiście traktować go jak w pełni niezależnego polskiego polityka, który widzi dla siebie historyczną rolę w wyniesieniu Polski do miana europejskiej potęgi). Szef PO mógłby rozpocząć kampanię zmierzającą do wypłacenia Polsce należnych środków z KPO, przypisać sobie tę zasługę i wykorzystać ją w przyszłorocznej kampanii. Pokazałby, jak wiele różni go od bezradnych polityków Zjednoczonej Prawicy.
Mógłby też ogłosić konieczność ubiegania się o reparacje i zapowiedzieć, że po jego powrocie do władzy dzięki swoim znakomitym relacjom nad Renem, doprowadzi tę sprawę do pozytywnego dla Polski końca. Kto wie, czy nie byłby to punkt zwrotny w batalii o władzę A.D. 2023, bo przecież aż 64 proc. Polaków popiera walkę o niemieckie odszkodowania za wojnę. Gdyby Tusk zmienił front, ten odsetek jeszcze by wzrósł, wszak przeciwnikami reparacji są głównie wyborcy KO.
To oczywiście czyściutkie political fiction, które przekreśla cała dotychczasowa działalność i kariera (z naciskiem na to drugie) przewodniczącego Platformy. Nigdy nie widział nic złego w realizowaniu interesów rosyjskich czy niemieckich, a lekceważeniu polskich - jeśli przy okazji osiągał swoje korzyści. Dlatego wciąż będzie toczył walkę z demokratycznie wybranymi władzami Polski idąc pod rękę z przywódcami obcych państw.
Nie pierwszy raz. Oby już ostatni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/608764-kpo-i-reparacje-byc-moze-bylyby-juz-zalatwione-gdyby