Już Donald Tusk złamał mechanizm III RP, w którym ekipa rządząca oddawała władzę po I kadencji, ale że konserwatywny, wyklęty PiS, prawica, której się całe zło przypisuje, wygrała dwa razy z rzędu - mocniej, bo także z prawicowym prezydentem - tego w najgorszych koszmarach nie mieli nawet redaktorzy „Gazety Wyborczej”. W dodatku możliwa jest jeszcze kadencja trzecia, co by nie tylko wielokrotnie mocniej przelicytowało Platformę Obywatelską, ale też mogło pozostawić wśród elit trwałe przeświadczenie - że samodzielna i nonkonformistyczna polityka polska jest możliwa. Bo przecież Zjednoczona Prawica rzuca rękawicę najsilniejszym - spiera się z Komisją Europejską o zasady funkcjonowania całej Unii, śmieje się w twarz Kremlowi, nastawiając państwo na pomoc broniącej się Ukrainie, a przed wojenną korektą polityki Joe Bidena przetrwała ciche dni z Białym Domem.
W tych rozważaniach nie chodzi o to, ile się ekipie rządzącej wbrew przeciwnościom udało (wzmacnianie armii, transfery socjalne, dywersyfikacja energii) a co się nie udało (samochody elektryczne, program mieszkaniowy), bo i ewentualna III kadencja może przynieść różne skutki kolejnych reform, ale rzecz w podejściu do samodzielności państwa polskiego.
Po 1989 roku elity rządzące, były immanentnie przekonane, że nic się bez zgody i aprobaty silniejszych nie da zrobić. Śmieszny Mazowiecki w 1989 roku nieśmiało przebąkiwał o finlandyzacji kraju, która była dobrym postulatem w 1980 roku, ale nie w dobie rozpadu Sowietów, Kwaśniewski i Miller szusowali na kolanach do Brukseli, a i ówczesna prawica - nieśmiała, pogubiona, jeszcze mało profesjonalna, koncentrowała się głównie na dołączeniu do struktur Zachodu. Prowadzenie polityki samodzielnej po prostu nie mieściło się salonom w głowie, już abstrahując od złej woli, ojkofobii i agentury, po prostu nie można wymagać od dziecka, którego rodzice nigdy książki do ręki nie wzięli, by samo zostało molem książkowym - tak też trudno od dzieci i wnuków KPP, koncesjonowanych środowisk intelektualnych w PRL i aparatu partyjnego kraju socjalistycznego wymagać odwagi i rozmachu myślenia. „Nie da się” - oto ulubione powiedzenie w ministerstwach i instytucjach nadwiślańskich po 1945 roku.
Małość tego myślenia i wyobrażanie sobie, że Polska ma potencjalik maleńki jak pojedyncze państwo bałtyckie, nie wzięła się znikąd - wszak próby wielkiej samodzielności rozbiły się o Wrzesień 1939 roku, ale jeden wypadek samochodowy, nawet tragiczny, nie przywołuje wniosków, że samochody nie mają sensu. Tak jest z polską suwerennością - raz się udaje, raz się nie udaje, ale jest taka elita w kraju, która uważa, że trzeba próbować bez końca. I oto ta elita, jak już wspomnieliśmy oczywiście że ułomna i dalece niedoskonała, może trzeci raz z rzędu wygrać wybory i rzucić na kolana zasilanych niemieckim paliwem liderów opozycji. Nie znając potencjalnych losów trzeciej kadencji, jedno by się jednak dokonało: wielu polityków i intelektualistów doświadczy takiego przekonania, że jednak „da się”. Że można się nie zgadzać z Berlinem i Brukselą, brzydzić się Moskwą i mieć zmienne nastroje z Waszyngtonem, a jednak ostać się, prowadzić politykę nawet ze związanymi rękami i biec w wyścigu polityki międzynarodowej z kamieniami w plecaku.
III kadencja pokazałaby więc w perspektywie historycznej, że zmagania Polski o suwerenność są możliwe. „Da się”, a może nawet „uda się”, jak z nastrojów paryskich 1789 roku, „ça ira”, zmiana, impet i rozmach są możliwe - oto by była rewolucja krajowych elit w myśleniu o polityce, a przynajmniej nowy, poważny argument, w debacie o granicach narodowej suwerenności.
ZOBACZ TAKŻE NASZ NOWY PROGRAM OPARTY O WYJĄTKOWE MATERIAŁY REPORTERSKIE „UKRAINA W OGNIU”:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/607186-trzecia-kadencja-pis-nowym-watkiem-w-debacie-o-suwerennosci