Przewodniczący PO chce władzy dla „gigantycznego wysiłku” i „wielkiej odpowiedzialności”, a nie dla „przyjemności”. Można się zacząć bać.
Donald Tusk wkłada bardzo wiele wysiłku, żeby uchodzić za polityka i człowieka poważnego. Cóż z tego, skoro natura ciągnie wilka do lasu. I nie chodzi nawet o komediowe komentarze do wyczynów zatankowanego po siodełko własnego roweru posła Franciszka Sterczewskiego. Chodzi o „poważny” wywiad dla „Gazety Wyborczej” (konkretnie dla Justyny Dobrosz-Oracz) z 29 czerwca 2022 r. Rozmowa ma być wprowadzeniem do epokowego Parteitagu 1 lipca 2022 r. w Radomiu, po którym nic już w Polsce nie będzie takie samo.
Skoro wszystko ma być epokowe i przełomowe, to i Donald Tusk uznał, że musi być wyjątkowy. Z tekstu całej rozmowy wybito na początku obietnicę rozliczenia Jarosława Kaczyńskiego, a zaraz potem zdanie: „Składam publiczne przyrzeczenie, że my te wybory wygramy”. Nie przypuszczenie, nie wiarę, nie zobowiązanie do starania się o zwycięstwo z całych sił, nie obietnicę nawet, ale „przyrzeczenie”. Przyrzeczenie oznacza zapewnienie, że się coś zrobi. Nie oznacza jednak gwarancji wyniku, który nie zależy od woli ani nawet włożonego wysiłku. Sportowiec nie może przyrzec, że pobije rekord świata czy zdobędzie złoty medal olimpijski. Może obiecać, że się będzie starał, że zrobi wszystko, co w jego mocy. I tylko tyle. W przyrzeczeniu nie ma żadnego warunku.
Logicznie przyrzeczenie osiągnięcia ściśle określonego celu nie ma sensu, jeśli nie ma się stuprocentowego wpływu na wynik. Donald Tusk mógłby przyrzec, że o określonej porze podłubie palcem w nosie, co jest całkiem łatwe, bo zależy od jego woli i decyzji. Ale nie może być pewny, że to zrealizuje, bo na przykład chwilę przed zrealizowaniem tej czynności może spaść na niego meteoryt albo wskutek jakiegoś zaburzenia nie trafi palcem do nosa, a na przykład w oko. Im zdarzenie (zjawisko) jest bardziej skomplikowane, a wybory są bardzo skomplikowane, tym bardziej absurdalne jest przyrzeczenie, że się osiągnie konkretny rezultat czy zrealizuje zamiar.
Nieprzypadkowo w rocie przysięgi wojskowej są takie sformułowania: „Ja, żołnierz Wojska Polskiego, przysięgam służyć wiernie Rzeczypospolitej Polskiej, bronić jej niepodległości i granic. Stać na straży Konstytucji, strzec honoru żołnierza polskiego, sztandaru wojskowego bronić. Za sprawę mojej Ojczyzny w potrzebie krwi własnej ani życia nie szczędzić”. Tylko tyle można przysiąc. Można się zobowiązać do konkretnego postępowania, ale nie można złożyć przyrzeczenia, że się osiągnie założony cel.
Mimo że Donald Tusk dzielnie walczy z logiką, nie jest w stanie z nią wygrać. Może wygrać wybory (z określonym prawdopodobieństwem), ale nie może przyrzec, że je na pewno wygra. To tylko taki chwyt, bo przyrzeczenie jest mocnym stwierdzeniem, sugeruje stuprocentową pewność, co w zjawiskach społecznych nie występuje. A nawet nie musi wystąpić w tak prostej czynności, jak włożenie palca do nosa. Donald Tusk chciał być poważny, więc przyrzeka, ale nikt poważny nie może przyrzec, że zajdzie coś, co jest tylko prawdopodobne.
Próby oszukania logiki i rachunku prawdopodobieństwa wynikają z tego, że „dla antypisowskiego wyborcy czy niepisowskiego wyborcy największym problemem jest poczucie niepewności, czy opozycja może być sprawcza. Największą wadą opozycji, to niby tautologia, jest to, że jest słaba w oczach wielu wyborców”. Wszystko się zgadza: opozycja nie traktowana jako sprawcza tym bardziej nie może być pewna wygranej. I tu do akcji wkracza zaklęcie, czyli magia. Tusk mówi, że jego „zadaniem jest przekonanie, że wygramy te wybory, że jesteśmy wystarczająco silni”. Można oczywiście takie przekonanie wdrukować, ale to też nie gwarantuje wygranej. To tylko zaklinanie rzeczywistości albo fałszywa świadomość. Skądinąd 100 proc. elektoratu PO może być pewna wygranej tej partii, a ona mimo to nie wygra.
Donald Tusk nagminnie miesza porządki. Mówi: „Przez tych ładnych kilka lat, od 2015 r. – i to było takie uderzające – opozycja nauczyła się przegrywać. To jest dewastujące, bo jak przyzwyczajasz się do przegranej, to nie wygrasz żadnych wyborów”. Opozycja nie nauczyła się przegrywać, bo przecież tego nie chciała. Uczymy się nie po, żeby skutek był przeciwny do zamiaru. Jeśli się przegrywa kilka razy z rzędu, to przecież fakt. Uznanie tego faktu, to przyzwyczajenie się do niego. Ale przecież nie bierze się udziału w każdych następnych wyborach (po serii porażek), żeby znowu przegrać. Chyba że się jest masochistą. Znowu Donald Tusk dzielnie walczy z logiką.
Tusk walczy też z semantyką: „Przypomnę, że PiS zdobył pełną władzę dzięki dość paskudnym wydarzeniom i konkretnym błędom. To, że Lewica wypadła z parlamentu przez to, że poszła osobno, to jest dla mnie taka lekcja. Do tego przegrana Bronisława Komorowskiego. Absolutnie nie do przewidzenia”. Po pierwsze, porażka Komorowskiego była absolutnie do przewidzenia, gdyż każde wybory mogą się skończyć wygraną bądź przegraną. Zakładanie, że się na pewno wygra ma taką samą wartość, jak „przyrzekanie”, że się wygra, czyli żadną. Takie założenie robi się, żeby nadać sens uczestnictwu i mobilizować zwolenników, ale ono niczego nie gwarantuje.
Obiektywnie nie ma nic „paskudnego” w „wydarzeniach”, czyli w tym że koalicja lewicy nie przekroczyła progu, a Komorowski miał mniej głosów od Andrzeja Dudy. To jest stan faktyczny. Paskudne to może być dla Donalda Tuska czy jego partii, bo stracili władzę i płynące z niej profity. Przewodniczący PO walczy z semantyką na poziomie oceny i wartościowania, co nie ma sensu.
Donald Tusk walczy też z czasem: „Ja w ogóle nie chcę wracać do przeszłości. Ja nieprzypadkowo zaproponowałem powrót do przyszłości. Mój powrót do polskiej polityki jest przekierowaniem całej Koalicji Obywatelskiej w stronę przyszłości”. Przyszłość to wyłącznie przewidywanie, a ono bazuje na przeszłości. O przyszłości nic nie można powiedzieć, jeśli się odetnie od przeszłości, z której przyszłość wynika. Można oczywiście pleść jakieś przyszłościowe farmazony, tylko one nie mają żadnej heurystycznej wartości. Partia ukierunkowana wyłącznie na przyszłość to czysta fantazja i w praktyce PO oczywiście taka nie jest. To tylko taki chwyt, żeby się uwolnić od własnej politycznej przeszłości, która przesadnie chlubna nie była.
Właściwie prawie wszystko, co podnosi Tusk jest nielogiczne, a przez to często pozbawione sensu. Mówi na przykład: „PiS z Glapińskim zrobili jak do tej pory wszystko, żeby inflacja w Polsce była poza kontrolą. (…) Oni kompletnie nie są zainteresowani walką z drożyzną”. Czyli PiS i prof. Glapiński sprowadzili na Polskę inflację, gdyż jest dla nich korzystna. A nieco dalej mówi: „Konsekwencje tej wojny [na Ukrainie] będą dramatyczne, jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa i stabilności, także gospodarczej i finansowej w świecie”. Konsekwencje już są dramatyczne i są obiektywne oraz zewnętrzne. Czyli jednak to nie PiS i Glapiński sprowadzili inflację. Ale nawet jeśli, to z nią nie walczą. Czyli podnoszenie stóp procentowych to tylko taka zabawa, pozory. Podobnie jak rezygnacja przez państwo z części podatków, żeby Polacy płacili mniej.
Recepta na inflację jest prosta jak Donald Tusk: trzeba ciąć „wydatki na władzę”. Szef PO oczywiście wie, że to bzdura, bo „wydatki na władzę” wpływają na inflację w sposób mniejszy niż minimalny. Ale zaraz Donald Tuska zdradza, po co używa takiej demagogii: „Jakikolwiek manewr duszący inflację, jeśli ma mieć polityczne szanse powodzenia, to musi być manewr, który zaczyna się od oszczędności wydatków na władzę po to, żeby władza uzyskała moralne prawo do innych twardych decyzji”.
Inflację można zwalczyć „twardymi decyzjami”, czyli najpewniej cięciem dochodów i np. wzrostem stawki VAT (to otwarcie proponuje były premier i prezes NBP, Marek Belka). To mogłoby wywołać bunt obywateli, więc trzeba im wcisnąć jakiś kit, najlepiej „oszczędności wydatków na władzę”. To pic na wodę, gdyż władza, jaka by nie była, oszczędności wydatków na siebie jakoś nie odczuwa. Ale trzeba kit wcisnąć, żeby przeciętnym Polakom przykręcić śrubę po stronie dochodów. To nie jest zatem sposób na inflację, tylko na zamknięcie ludziom ust, żeby się nie zbuntowali po wprowadzeniu „twardych decyzji”.
Tak właściwie to przyczyną inflacji jest Jarosław Kaczyński: [Polacy] tracą każdego dnia z tego tytułu, że rządzi Kaczyński”. Gdyby rządził Tusk, inflacji by nie było. A to dlatego, że „kiedy kończyłem swoją misję jako premier rządu, dzisiaj być może trudno w to niektórym uwierzyć, ale w Polsce inflacja była na poziomie zero”. Dodajmy, że w 2015 r., czyli po ucieczce Tuska do Brukseli wynosiła minus 0,9 proc., a w roku 2016 (już za rządów PiS) – minus 0,6 proc. Czyli była wtedy nawet deflacja. W wielu krajach. Taka była sytuacja na światowych rynkach. Wpływ Donalda Tuska i jego rządu na zerową inflację w 2014 r. był zerowy, podobnie jak wpływ w następnych latach rządów Ewy Kopacz i Beaty Szydło na deflację.
Po co Donald Tusk idzie po władzę, a właściwie chyba już doszedł, skoro przyrzekł, że wygra i będzie rządził? On sam to wyłożył i trzeba mu wierzyć, choć tu akurat niczego nie przyrzekł: „Do zwycięstwa i po władzę nie idzie się dla przyjemności. Sprawowanie władzy to gigantyczny wysiłek, to wielka, prawdziwa odpowiedzialność. I satysfakcja jest nie z tego, że ma się jakieś smakołyki czy komfort życia, bo jest dokładnie odwrotnie, ale prawdziwa satysfakcja z władzy jest wtedy, jeśli uda się coś sensownego zrobić”. Czyli po władzę idzie się z obowiązku.
Wszyscy wiedzą, jak obowiązkowym człowiekiem jest Donald Tusk. Jak coś powie czy obieca, nie mówiąc o przyrzeczeniu, to tak się dzieje. To znaczy nie dzieje się, bo jakieś 85 proc. obietnic nigdy nie została zrealizowana, ale „dwa razy obiecać to jak raz dotrzymać” – jak dowiódł Radosław Sikorski. A Jan Vincent Rostowski dodał, że „obietnice polityczne wiążą tylko tych, którzy w nie wierzą”. Trzeba jednak przyznać, że kilka sensownych rzeczy rządy Donalda Tuska zrobiły, np. budując drogi i autostrady oraz rozpoczynając budowę gazoportu w Świnoujściu, przygotowaną przez rząd Jarosława Kaczyńskiego. No i przy wszystkich wątpliwościach jakiś sens miało największe dzieło Tuska, czyli orliki. Ale te osiągnięcia pleców nie urywają.
W przyszłości, a przyszłość to obecnie dla Donalda Tuska jedyna rzeczywistość, zamierza on coś „w Polsce naprawić bez konieczności długotrwałego procesu legislacyjnego”, bez ryzyka, że ustawy będą wetowane przez prezydenta Andrzeja Dudę, którego niestety chyba nie da się obalić. Ale Tusk wierzy, choć nie przyrzeka, że „jest możliwe przywrócenie stanu sprzed czasu, kiedy łamano prawo, bez konieczności pisania nowych ustaw”. Wystarczy „wyobraźnia, i determinacja, odwaga i siła”. Jasne, że to wystarczy, a komuniści to wielokrotnie udowadniali. Na początek „trzeba odkuć” (od fotela) prezes Trybunału Konstytucyjnego Julię Przyłębską. „Po prostu” trzeba. A potem odkuje się wszystkich innych, choć ani prezes Przyłębska ani ci, których także „trzeba odkuć”, nie są przykuci, tylko wybrani. Ale to detal.
O tyradzie człowieka przyrzeczonego na temat Jarosława Kaczyńskiego jako prześladowcy osób transpłciowych nie warto się pochylać, bo tu Donald Tusk zaszalał niczym Władimir Putin jako obrońca wiary i konserwatywnych wartości. Tusk nie tylko wszystko naprawi, ale też ukarze Kaczyńskiego. Donald Tusk nie przyrzeka, ale „osobiście przypilnuje”, żeby „Kaczyński za to, co robi i zrobił, zapłacił naprawdę bardzo dużą cenę”. Nie dla prymitywnej zemsty, bo „to byłoby największą osobistą porażką, gdyby pokonanie PiS-u oznaczało, że rządzi anty-PiS, który jest tym samym, tylko anty. (…) Kompletnie mnie to [program „cela plus”] nie interesuje. Chociaż jestem pewnie człowiekiem, którego ten system stworzony przez Kaczyńskiego stara się dopaść, i to bezwzględnymi metodami, od rana do wieczora, od wielu lat”.
Nic to – jak mawiał Jerzy Michał Wołodyjowski, bo Donald Tusk na pewno doczeka sprawiedliwości i nie będzie się mścił, czyli odegra w Polsce rolę Nelsona Mandeli. Jego cierpienie zostanie więc obrócone w powszechne dobro. A potem dostanie pokojowego Nobla, a różne rockowe kapele będą o nim śpiewać pieśni – jak o Mandeli. Mogę to przyrzec.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/604775-tusk-w-przyrzeka-ze-wygra-wybory-a-kaczynski-zaplaci