Media rosyjskie przedstawiają go jako „jedynego zachodniego dziennikarza”, który dociera w rozmaite zakazane miejsca na froncie, by pokazywać - jak przekonują - prawdę o ukraińskich zbrodniach. W reportażach Patricka Lancastera wszystko jest przedstawione nie tylko na opak - wszystkie rosyjskie okrucieństwa i bezprawia są pokazane jako ukraińskie - ale też w komiksowej wersji, poprzez pokazywanie nierzeczywistych realiów wojny.
Amerykanin zamieszkały w Doniecku
Wystarczy jeden fakt z życia Lancastera, który dyskwalifikuje go jako obserwatora rosyjskiej inwazji - on sam przyznaje się, że od lat, wraz z rodziną (żoną i dwójką dzieci), mieszka w Doniecku - a więc na terenie okupowanym przez Rosję za pomocą hybrydowych jednostek - „separatystów” z nieuznawanej Donieckiej Republiki Ludowej. Już samo to pokazuje, że ten Amerykanin łamie prawo międzynarodowe, a w dodatku musi cieszyć się wsparciem operacyjnym rosyjskich służb. Przez lata pokazywał bardziej pokojowe treści, które podtrzymywały mitologię Moskwy - a to dobrobyt życia na zajętym przez Rosjan Krymie, a to ciekawostki turystyczne z terenów zajętych przez Rosję. Wraz z pełnoskalową inwazją jego popularność wzrosła i w sieci uchodzi za nonkonformistę, który sprzeciwia się ukraińskiej, amerykańskiej i - a jakże - żydowskiej propagandzie.
„Fakty”, które występują tylko u niego
Oprócz pokazywania wojny jako pasma uszczęśliwiania ludności cywilnej przez Rosjan (ludzie przedstawiani jako mieszkańcy Mariupola opowiadali o swojej radości z powodu „wyzwolenia”) oraz rzekomych ukraińskich zbrodni - niepotwierdzonych nigdzie indziej ofiar zabitych przez obrońców kraju - Lancaster zwyczajnie pokazuje obraz wojny, której żaden dziennikarz na świecie nie mógłby tak pokazać.
Wojna jak w komiksie
Pokazując bitwę o Mariupol Amerykanin stoi i relacjonuje przed kamerą wydarzenia stojąc za plecami walczących, strzelających do wroga, żołnierzy. To tak nie działa - wojskowi nie dopuszczają dziennikarzy w takie miejsca z kilku powodów. Po pierwsze dla bezpieczeństwa samych dziennikarzy, po drugie dla utrzymania w tajemnicy szczegółów uzbrojenia czy położenia jednostek, po trzecie dziennikarze w miejscach operacji wojskowych zwyczajnie przeszkadzają - odwracają uwagę żołnierzy od ich obowiązków, zagradzają drogę, narażają siebie i innych na ujawnienie lokalizacji itd.
Jednak dzięki temu rosyjskiemu teatrzykowi materiały Amerykanina wydają się niektórym bardziej sensacyjne - niektórzy widzowie mogą nabrać przekonania, że oglądają „prawdziwą wojnę” bo ktoś na wizji strzela, gdy zaś pozostali korespondenci wojenni z trudem dostają się do mnie spektakularnych miejsc, ograniczani tajemnicami wojskowymi. Rosyjski teatrzyk staje się dla wielu bardziej przekonujący niż mniej spektakularna rzeczywistość.
Lancaster rozmawia także z mieszkańcami okupowanych terenów w sposób nieadekwatny do realiów. Mieszkańcy wiosek opowiadają mu np. z której strony przyleciała - ukraińska oczywiście - rakieta, która uderzyła w budynek. Pasowałoby to może do „Gwiezdnych wojen” gdzie pociski są widoczne jako jaskrawo świecące się kreski, które lecą od uzbrojenia do celu - w prawdziwym życiu przeciętny człowiek nie ma szans dostrzec skąd nadlatuje pocisk. Amerykanin buduje lustrzane odbicie odpowiedzialności za wojenne występki - zbrodnie Rosji przypisuje Ukrainie. Jednak lustrzane odbicie ma szereg wad - w smutnej wojennej rzeczywistości ludność cywilna boi się zbrodniarzy na tyle, że rzadko kiedy opowiada o nich przed kamerami. U Lancastera każdy przypadkowo napotkany cywil jest z uśmiechem gotowy do antyukraińskich opowieści.
Nie ma już drogi odwrotu
Amerykanin jeździ swobodnie po froncie dopuszczany do każdego miejsc, jakby nie był na brutalnej wojnie ale w hipermarkecie z kolorowymi towarami. Pomijając już sam warsztat i przekaz Lancastera, warto na jego przykładzie odnotować starą rosyjską metodę dezinformacji. Amerykanin cytowany jest w „Russia Today”, a internetowe trolle z dziwnie niepolską czy nieangielską składnią powtarzają w różnych miejscach w sieci komentarze, w których „nie wierzy się” mediom, a sufluje „niezależnego” dziennikarza.
Media w USA już dawno ustaliły, że Lancaster jest weteranem amerykańskiej US Navy, w której służył w latach 2001-2006. Zajmował się tam zakłócaniem sygnałów łączności przeciwnika, czyli także… dezinformacją. Sam Amerykanin jest pewną osią, wokół której kręcą się dodatkowe wspomagacze dezinformacji, choć nikt „niezależnego” reportera nie pyta o dziwne sceny w jego nagraniach. Jednak aura nonkonformizmu i antysystemowości nadaje rosyjskiemu agentowi wpływu wiarygodności dla tych, których już wcześniej urabiano przeciw spiskom tego świata. Sam Lancaster z pewnością już nie ma wyjścia - nawet jeśli zorientował się, że przesadził z wiernością rosyjskim zbrodniarzom, odwrót od wspierania Kremla zakończyłby się pewnie zwyczajowym rosyjskim „samobójstwem”, lub - w wojennym czasie - śmiercią na froncie - oczywiście z rąk „nazistów” czy też „banderowców”.
CZYTAJ TAKŻE: Jak Pan Marko kaptował konserwatystów do współpracy z Rosją?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/600797-kto-wierzy-lancasterowi-nachalna-ustawka-rosyjskich-sluzb