Nałęczowi nie chodzi o to, by polski premier wcielał się w historyka, tylko w niemieckiego historyka. Ale niemiecki punkt widzenia to sprawa Niemców.
O prof. Tomaszu Nałęczu cicho było od końca prezydentury Bronisława Komorowskiego, u którego był dworzaninem. Dosłownie. Na początku maja 2022 r. w „Gazecie Wyborczej” Nałęcz postanowił się przypomnieć. Niby jako historyk, ale właściwe jako historyczny moralizator i polityk niespełniony. A gdy się moralizuje, to kompetencje historyka idą w kąt. O znalezieniu pokrewieństw między prezydentami Ignacym Mościckim i Andrzejem Dudą może będzie jeszcze okazja napisać (tekst Nałęcza o tym „GW” opublikowała 6 maja 2022 r.). Tak streszczono go w „GW”: „Po śmierci Piłsudskiego prezydent Ignacy Mościcki wyzwolił się z autorytarnego uścisku sanacji. Andrzej Duda idzie jego drogą i próbuje wyzwolić się z autorytarnego uścisku PiS”.
W tym miejscu wystarczy powiedzieć, że prof. Nałęcz chyba kompletnie nie rozumie związku Piłsudski – Mościcki (skądinąd obaj urodzili się w grudniu 1867 r.), czyli przyjaciół z PPS. Konsekwencją tego był model prezydentury wybitnego chemika, ale przede wszystkim towarzysza walki z PPS. Nałęcz lojalności przyjaciół i towarzyszy w tamtych czasach nie pojmuje, bo jako polityk w III RP nie miał z tym nic wspólnego (nie tylko on zresztą). Doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego nie ma też pojęcia, jak naprawdę wyglądały i wyglądają relacje Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy. Dlatego tak łatwo przychodzi mu znajdowanie analogii.
Nic to, że śmierć marszałka Piłsudskiego to był kluczowy moment w dziejach II RP i losach czołowych jej polityków, w tym Ignacego Mościckiego. Obecnie nie zdarzyło się absolutnie nic, co można by uznać choćby za przełomik w polityce obozu władzy, a więc i losach Andrzeja Dudy. Tym bardziej że obecny prezydent już o nic nie musi walczyć, bo trzeciej kadencji po prostu nie ma. I tyle o tekście pod naiwnym i dyletanckim tytułem „Andrzej Duda przestał być bezwolnym narzędziem w ręku Jarosława Kaczyńskiego”.
Teraz tekst drugi, choć w kolejności pierwszy (opublikowany w „GW” 5 maja 2022 r.), jest pouczeniem młodszego historyka przez starszego historyka („Historyczna szarża bosonogiego Morawieckiego”). Jeśli ktoś tu szarżuje, to Nałęcz. A przy okazji Tomasz Nałęcz nie jest nawet bosy, tylko goły, tak dyletancką argumentację stosuje. Wychodzi z niego belferska natura w najgorszym znaczeniu tego słowa.
Nałęcz zaczyna od tego, że ujmuje się za biednym i skrzywdzonym (przez pisowski reżim) Donaldem Tuskiem. I od razu wpada jak śliwka - nie w kompot, tylko w to drugie. Podobno „nie ma takiej niegodziwości, której by w tej akcji [przeciwko Tuskowi] nie popełniono, by wspomnieć tylko o słynnym ‘dziadku w Wehrmachcie’ z czasów kampanii prezydenckiej z 2005 r.”.
Dziadek z Wehrmachtu jest może słynny, ale przede wszystkim jest prawdziwy. Historyk Tomasz Nałęcz mógłby łatwo to sprawdzić. Fakty są takie, że 2 sierpnia 1944 r. Józef Tusk został wcielony do 328 zapasowego batalionu szkoleniowego grenadierów, czyli do jednostki Wehrmachtu. We wrześniu 1944 r. został on przekształcony w 328 Grenadier-Ersatz-und Ausbildungs-Bataillon.
W życiorysie z 1948 r., przechowywanym w gdańskim oddziale Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych, Józef Tusk napisał: „25 sierpnia 1944 roku Niemcy wysłali mnie do Niemiec na roboty przy budowie okopów i pracowałem przy budowie bunkrów, rowów przeciwpancernych itd”. Eleonora Gurkowska, córka Józefa Tuska, w sierpniu 2006 r. opowiadała dziennikarce Barbarze Szczepule, że ojca „wysłano chyba na front wschodni, do Kurlandii, bo jeszcze z Nowego Portu mama dostała od niego wiadomość, że takie pogłoski krążą wśród nowo powołanych”. A „z tej Kurlandii przerzucono ojca statkiem do Danii i tam gdzieś - gdzie, nie wiadomo - zaraz dostał się do niewoli angielskiej czy amerykańskiej”.
W lipcu 2006 r. Donald Tusk otrzymał z archiwum brytyjskiego Ministerstwa Obrony informację, że „Józef Tusk, urodzony 23 marca 1907 roku w Gdańsku, syn Józefa, nie figuruje w żadnym wykazie”, choć wcześniej członkowie rodziny twierdzili, że trafił do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ewa Tusk (matka Donalda Tuska) mówiła w 2008 r. Romanowi Daszczyńskiemu: „Teść uciekł z Wehrmachtu do polskiego wojska”. Nie uciekł. Był brytyjskim jeńcem jako żołnierz Wehrmachtu. Z zapisu w niemieckim archiwum wynika, że 24 listopada 1944 r. wyrejestrowano go jako żołnierza Wehrmachtu, gdyż nie było wiadomo, gdzie jest i czy w ogóle żyje. Do Sopotu Józef Tusk wrócił w październiku 1945 r. Tu nie ma żadnej „niegodziwości”, są suche fakty.
Prof. Nałęcz broni Tuska w sprawie niemieckiego wyróżnienia, gdyż „do grona paszkwilantów dołączył ostatnio premier Mateusz Morawiecki, ciskając na Tuska gromy za przyjęcie w 2012 r. w Berlinie honorowego wyróżnienia w postaci medalu Walthera Rathenaua. Wypomniał Tuskowi, że Rathenau jako minister spraw zagranicznych Republiki Weimarskiej podpisał sto lat temu w Rapallo układ z Rosją Sowiecką normujący wzajemne stosunki i rozpoczynający współpracę o groźnych konsekwencjach także dla Polski”.
Mateusz Morawiecki „nie zająknął się ani słowem, że Rathenau reprezentował w centrolewicowym rządzie kanclerza Josepha Wirtha Niemiecką Partię Demokratyczną określającą się jako lewicowa partia liberalna. Za demokratyczne i postępowe poglądy oraz za żydowskie pochodzenie był znienawidzony przez nacjonalistyczną niemiecką prawicę, której bojówkarze w dwa miesiące po Rapallo dokonali na niego udanego zamachu”.
Co obchodzi polskiego premiera, jak Walther Rathenau sytuował się w niemieckiej polityce? To może obchodzić niemieckiego polityka albo biografa. Szefa polskiego rządu (nawet, gdy jest z wykształcenia historykiem) obchodzi wyłącznie to, co sam Nałęcz przyznaje, że Rathenau „z niechęcią traktował odrodzone państwo polskie i prowadził wrogą wobec niego politykę, czemu m.in. miał służyć wspomniany niemiecko-sowiecki układ z Rapallo”.
Dziecinne jest cytowanie przez Nałęcza słów samego laureata, czyli Donalda Tuska, który zastanawiał się, „jak by zareagował [Rathenau], gdyby się dowiedział, że nagroda jego imienia przypadła polskiemu premierowi”. Nie zareagowałby, bo od stu lat nie żyje, a ożywianie polityków i zaglądanie im w głowę jest po prostu infantylne. W premierze Morawieckim nie musi „zwyciężać historyk”, który „świetnie by wiedział, że nie ma niczego zdrożnego w przyjęciu przez premiera Polski – członka Unii Europejskiej – nagrody przyznanej przez będące filarem tej Unii państwo niemieckie, nawet jeśli patronem wręczanego wyróżnienia jest niemiecki bohater, który w swojej epoce do przyjaciół Polski nie należał”.
Mateusz Morawiecki nie jest premierem dlatego, że jest historykiem, tylko z tego powodu, że jest polskim politykiem. I jako szef rządu kieruje się polską racją stanu, a nie dziecinnymi argumentami Nałęcza, iż skoro medal przyjęli Hans-Dietrich Genscher, Szymon Peres czy Hillary Clinton, to i polski polityk powinien. O to chodzi, że nie powinien. Właśnie dlatego, że jest polskim politykiem, a Rathenau był antypolskim politykiem niemieckim. To Nałęcz myśli ahistorycznie, a nie Morawiecki.
„Za sympatię dla Piłsudskiego pewnie się też Tuskowi od Morawieckiego dostanie, kiedy ten przypomni sobie, że marszałek jako pierwszy w Europie zdecydował się na przerwanie bojkotu nazistowskich Niemiec i podpisanie układu z Hitlerem” – wysilił się prof. Nałęcz. Kolejna bzdura, którą wykpił niemcoznawca prof. Stanisław Żerko: „Oczywiście twierdzenie, że w styczniu 1934 r. była jakiś międzynarodowy ‘bojkot’ nazistowskich Niemiec, a dopiero Piłsudski ten bojkot przerwał, to ignorancja lub bezwiedne powtarzanie propagandowych bredni komunistycznych”.
Tomasz Nałęcz uważa, że premier polskiego rządu powinien prowadzić jakieś badania historyczne, najlepiej z niemieckiej perspektywy, tym bardziej że jest historykiem z wykształcenia. To bzdura i to podwójna. Polski premier kieruje się interesami Polski i polską perspektywą, gdy chodzi o historię. I dlatego może mieć gdzieś usytuowanie w niemieckiej polityce Walthera Rathenaua. Liczą się tylko skutki jego polityki dla Polski. To Donald Tusk wielokrotnie wczuwał się w niemieckie interesy i historyczne dylematy Niemców, z czego Polska nigdy nic nie miała. A skądinąd Donald Tusk też jest z wykształcenia historykiem.
Tomaszowi Nałęczowi wszystko z wszystkim się miesza, bo sam będąc politykiem zachowywał się jak historyk i to niespecjalnie kompetentny, a będąc historykiem przyjmował punkt widzenia polityka, i to mocno dyletanckiego. Nałęczowi nawet nie chodzi o to, by polski premier wcielał się w historyka, tylko żeby to był niemiecki historyk. Ale niemiecki punkt widzenia to sprawa Niemców. Polski premier może go znać, ale nie powinien być jego rzecznikiem. I nie będzie rozliczany ze studiów nad niemiecką historią, tylko z dbania o Polskę i jej interesy. A jak już się wybiera Donalda Tuska jako pozytywne alter ego dla Mateusza Morawieckiego, to warto się zastanowić, czy faktycznie się go broni, czy oskarża. Nawet nieświadomie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/597477-nalecz-broni-tuska-infantylnie-i-dyletancko